wtorek, 27 listopada 2012

Kino na drutach

   Wiele drobiazgów mniejszych i większych doprowadziło do momentu, kiedy czuję się, jakby rozpoczął się wczoraj tydzień polski.
   Od jakiegoś czasu szaleję na drutach. Doszłam do prawdziwej wprawy i nauczyłam się ostatnio najwięcej ze wszystkich moich druciarskich ataków. Wiele wzorów lub innych detali zbyt trudnych nagle okazało się być możliwymi do opanowania.
Pasję tę łączę z inną pożyteczną czynnością - oglądaniem filmów francuskich lub po francusku. Tak też dobrnęliśmy z Matim do Kieślowskiego. Aby i jego oswoić z językiem polskim, przewidziane mamy na ten tydzień na zmianę 3 kolory z Dekalogiem.
   Do snu czytuję Musierowicz, gdzie wciąż jedzone są przeróżne bigosy, pierogi i sałatki warzywne, etc. Także wczoraj ukisiłam buraki i kapustę! A sałatkę chyba zrobię pojutrze. Na pierogi to poczekam do wigilii z prawdziwą przyjemnością:)



Wczoraj była wzorowa grochówa. Bez boczku i kiełbasy jest również smaczna!!! Jedynie nie natrafia się na lekko gumowatą konsystencje mięsną:) Chleb piekę już tak regularnie, że nie jest niczym nadzwyczajnym, choć te ostatnie z orzechami włoskimi bardzo szybko znikały.

A oto stan po grochóweczce:






poniedziałek, 12 listopada 2012

Chodzę po lesie i grzybusie.

Znacie kawał o dresie?
Chodzę po lesie i "dre-sie"

     W niedzielne popołudnie wybraliśmy się do lokalnego lasu, o którym usłyszałam od znajomego sąsiada podczas sobotnich zakupów na rynku i narzekaniu (moim) na brak lasów. Sąsiad jest grzybowym pasjonatem! Dzięki niemu też wyrzuciliśmy fałszywe kurki, zamiast ich zjedzenia. Maślaki były ok.
     Las tak pięknie pachniał mchem, grzybami i jesiennymi liśćmi, że nie chciało się z niego wychodzić. W zaniedbanym sadzie koło lasu jabłonka obdarowała nas jabłkami - malutkimi i pysznymi. Ależ piękna słoneczna niedziela!


Pomodore

    Sezon pomidorowy mieliśmy wspaniały. 5 dorodnych roślin, 3 różne gatunki. Ale niestety nie przygotowaliśmy się na czas, by je okryć folią i nadeszły przymrozki. Wszystkie jeszcze zielone pomidory dojrzewają teraz w kuchennym cieple powoli nabierając kolorów.
   Poniżej załączam zdjęcia różnych pomidorów, również z czasów ich pięknego dojrzewania na krzakach.









czwartek, 8 listopada 2012

Pierwszy przymrozek




     Mieszkamy w malutkiej miejscowości, w Polsce powiedziałabym raczej, że to wioska, ale tutejsze wyniosłe zamki powodują, że mniej krępująco brzmi małe miasteczko, mała miejscowość – un petit village. Mieścinka ta leży 13km od najbliższego miasta, w pagórkowato-doliniastym krajobrazie.
Mieszkając we Francji na wsi głównym środkiem transportu jest niestety samochód, bez niego, ani rusz.. I tak nasz dzielny, 17-sto letni Peugeot 106, noszący dumnie imię swojego pierwszego właściciela – Jean-Marcel umożliwia nam organizację. Ponieważ mamy różne grafiki, z czego Mati od poniedziałku do piątku jest poza domem, to gdy potrzebuję się również gdzieś w ciągu dnia przemieścić, muszę rano Matiego odwieźć na pociąg, na praktykę lub do miejsca spotkania, skąd zabiera się ze znajomymi.
     Dzięki tym zawiłym operacjom miałam wczoraj okazję wyjść z domu o godzinie 7:35, co na co dzień mi się nie zdarza. Szyby samochodu zostały z grubsza potraktowane klockiem drewna (kto na południu Francji ma skrobaczkę do szyb??!!). Ja zaproponowałam, być może Matiemu nieznaną metodę, odpalenia silnika i dmuchawy. I tak przygarbieni by cokolwiek widzieć przez malutkie okienko ruszyliśmy bladym świtem. 20 min drogi w jedną stronę dało słońcu czas wspiąć się nieco wyżej i wracając miałam tak piękne widoki, że dech zapierały. Mgła przy ziemi i w dolinkach. Gdy wspinałam się na pagórek piękne poranne promienie muskały tę mgłę w sposób nad wyraz malowniczy.
    Kolejnym zadaniem była wyprawa do naszego sąsiedniego miasta na rynek, gdzie zarejestrowałam ok. 9:30 temperaturę +2 i wracając chmury z mgły. Ziemia oddająca ciepło skraplające się i tworzące tę mgiełkę masowo wokół, w tym największym terenie rolniczym Francji.





poniedziałek, 5 listopada 2012

Emigracyjne ciekawostki

     Jak wielu z Wam wiadomo, moją aklimatyzację we Francji i regionie Lot et Garonne miał pogłębić kurs na cieślę. Oczywiście przy okazji miałam nauczyć się fachowego słownictwa, a i przede wszystkim zanurzyć się w temacie drewna, tak, by później nie mieć przy projektowaniu większych wątpliwości.
Na kurs zostałam przyjęta i w ramach oczekiwania wybrałam się na wizytę rodzinną do Polski. Tam dowiedziałam się, że jest taki zupełnie mały powód, dla którego to zrezygnuję z kursu, gdyż kurs kończy się w czerwcu, a mój malutki powód będzie wtedy pewnie ważył juz ok. 4kg i potrzebował mojej piersi przez całą dobę. Co więcej, ciężarnym na praktykach ciesielskich nie pozwalają biegać po krokwiach i podnosić ciężkich rzeczy, co jest zdecydowanie wymagane.
     Tak więc szczęśliwa z niespodziewanego owocu miłości w moim łonie i podłamana myślami: "i co ja teraz zrobię" udałam się do centrum szkolenia, przyznałam, że zaszły zmiany i zapytałam, czy mogą zaproponować mi coś lżejszego. Bardzo sympatyczny pan dyrektor, pani sekretarka i zdaje się, że pani księgowa po kwadransie burzy mózgów zaproponowali 2 miesięczny kurs.
     Dla wyjaśnienia dodam, że kurs na cieślę finansowany był przez region, czyli ogólnie rzecz biorąc przez państwo francuskie (8 tyś euro bez problemu). Aby zrobić ten krótki kursik, 2 miesięczny za 2 tysiące, musiałam 3 razy jeździć do urzędu pracy (30 minut drogi z domu w jedną stronę) składać mnóstwo papierów, by starać się o takie specjalne dofinansowanie. W końcu, po 3 tygodniach od złożenia wszelkich formalności  zadzwoniła pani z urzędu pracy informując, że odpowiedź jest negatywna. Zaakceptowałam, bo w ciąży kobieta zdolna jest chyba do wszelkich pacyfistycznych odruchów (czyżby naturalna obrona przed stresem?) ale sekretarka z centrum szkolenia dopytywałaś się, że jak to i dlaczego, że może jeszcze jest szansa, kolny więc raz udałam się do U.P. gdzie powiedziano mi, że jestem po prostu zbyt udyplomowana...

     I tak na zadawane sobie pytanie i co ja teraz będę robić przez 6 miesięcy do porodu, bo kurs francuskiego już się zaczął i nie ma miejsc (mogę zrobić wiosenny w lutym i marcu - z przyjemnością) odpowiedzi przyniosło życie. Bez większego nacisku, bez mobilizacji i motywacji, (których zapasy wyczerpałam przez drugi i trzeci miesiąc ciąży, wstając z łóżka i jedząc regularnie, by nie powodować mdłości, przesypiając popołudnia i na nowo starając się wstać...) powolutku każdy dzień wypełniał mnie w ostatnich kilku tygodniach energią. Tak jak pusta była i wypłukana, tak każdego dnia napełniałam się i nadal się napełniam życiem.
     Zorganizowałam sobie warsztat, rozpakowałam kartony z materiałami, wełnami, papierami, farbami, etc. I jakoś już naturalnie w to wsiąkłam.
Dziś już 5 listopada! a 21 grudnia wyjeżdżamy na święta, więc mam 7 tygodni na przygotowanie prezentów, a przecież nie tylko ja wiem jak szybko płynie czas.

     W piątek, wydaje mi się, że pierwszy raz poczułam ruchy maleństwa. Tak subtelne, że wyczuwalne tylko w porannej ciszy po całej nocy byczenia się i relaksowania w łóżku, kiedy brzuch jest mięciutki, cieplutki i nie musi wciąż gdzieś chodzić, zmywać, gotować, szyć, dziergać... czasem mam wrażenie, że nawet podczas myślenia się spina!

Nieśmiałe wyrastanie z koszulek.