Gdy urodził się Raiz reanimowaliśmy go 15 minut, ja też, choć gdzieś głęboko wiedziałam, że to nie pomoże. Wszyscy we troje płakali, ja jak skała, ani jednej kropli nie uroniłam. Nie byłam w stanie płakać. Byłam zmęczona, zauroczona, załamana, trzęsło mi się całe ciało po przebytym wysiłku i nie mogłam płakać. Lekko obmyta, na materac ze zmienioną pościelą z malutkim zawiniątkiem obok, od którego nie mogłam oderwać oczu i w objęciach Matiego. Tak zostaliśmy sami i coś pękło, przyszły łzy, serce skamieniało i nie mogłam nabierać oddechu.
Ana i Tania przyjeżdżały, przyszła lekarka, sporządzić jakiś potrzebny formularz i obejrzeć mnie. Poszła. One też pojechały. Wróciła Tania i spała u nas w domu.
W środę przyjechały ze znajomą, która miała możliwość załatwić deseczki, docięte idealnie, zawiasy i gwoździki. Mati w samotności zbił trumienkę.
Następnego dnia, gdy Mati pojechał z dziewczynami załatwiać formalności do urzędu, pomalowałam ją. Tego samego dnia, w czwartek 27 stycznia pochowaliśmy syna na lokalnym cmentarzu.

Ceremonia była skromna, przybyli najbliżsi przyjaciele, ceremonia miała charakter bezwyznaniowy, ale przepełniona była wiarą i nadzieją. Na koniec, zwyczajem australijskich aborygenów, oczyściliśmy wszystkich odymiając rozmarynem. Rozpoczęliśmy na stojąco, a skończyliśmy siedząc wokół grobu pełnego kwiatów i roślinek. Nie byłam w stanie powiedzieć więcej niż kilka wyrazów, bo zalewały mnie łzy. Matiemu przyszła łatwość mówienia i powiedział tyle pięknych słów, że łzy biły się z uśmiechem.
Był to ważny i potrzebny moment. Wróciliśmy do domu jakby jaśniejsi. Silniejsi.