poniedziałek, 18 lutego 2013

Korzyści i dobrodziejstwa medytacji

Pierwszy poranek w domowych pieleszach. Jest 9. Mati odsypia ostatnie dni podróży i prac domowych, słonko świeci a świta juz o 7!
Po 10 dniach ostrej dyscypliny i wstawania o 4 rano, dziś o 7 byłam już prawie "przespana", a jeszcze strużka światła dnia wpadająca przez szparę w okiennicach kusiła do wstania tak, że uległam z radością.
Dziś jest niedziela, 3 dzień, kiedy mówię po 9 dniach ciszy i milczenia. Wczoraj po 9-cio godzinnej podróży z drzemką, spokojnych rozmowach bez muzyki, dymu tytoniowego, głowę miałam mimo wszystko jak sklep. Bolało mnie gardło, a w uszach dudniło.
Wspaniale móc odczuwać jaki wpływ ma na nas środowisko zewnętrzne, gdy organizm i umysł są czyściutkie i spokojne.
I tym razem odosobnienie, podobnie jak dwa poprzednie, przyniosło mnóstwo dobrodziejstw. Były jednak czynniki, które sprawiały, że praca nad sobą była trudniejsza, dzięki czemu udało mi się wejrzeć jeszcze głębiej niż dotychczas w zwierciadło dające obraz nikogo więcej jak mnie. Wpłynęła na to obecność Kalinki pod mym sercem i związana z jej obecnością odpowiedzialność i czujność. Również fakt, że tym razem byłam na kursie sama, bez Matiego.
Doświadczyłam kilka momentów bardzo trudnych, zwłaszcza dwie noce, praktycznie nieprzespane. Zaczęło się od łomotania serca, nie jak dotąd, co jakiś czas kilka dodatkowych skurczyków, tylko non stop.
 I cóż tu począć? Serce bierze udział w maratonie, co przynosi stany lękowe i nawet jeśli uda mi sie przysnąć na 5 minut to zrywam się jakby mnie oblewano wrzątkiem. Brakuje mi powietrza. Wstaję, zapalam światło, otwieram okno, robię siusiu, przemywam twarz, a w głowie roi się od czarnych scenariuszy. Od przekonania, że dzielę z babcią migotanie przedsionków, do nadciśnienia ciążowego, również przechodzonego przez babcie w 2 ciąży. Na koniec jeszcze miałam niezły koszmar, który później towarzyszył mi przez wszystkie medytacje do czasu aż wreszcie zaświtało i porządnie się rozbudziłam i uspokoiłam.
Noc jakoś szczęśliwie dobiega końca - jakie szczęście, że wszyscy wstają o 4 rano! Zacznie się ruch, życie, pojawią się światła i skończy się samotność pełna lęku w tym jakże uroczym, komfortowym, ale jednoosobowym pokoju.
Zdecydowałam się po drugiej takiej nocy (pierwsza była tuz po przyjeździe, tłumaczyłam to zmęczeniem po podróży, potem 5 nocy było ok i kolejna noc pełna przygód) na konsultację z nauczycielką. To była dobra decyzja, bo w dużej mierze wystarczyło już jej spojrzenie, uśmiech i uwaga, które były jak balsam na mój skołatany umysł i wymęczone ciało. Opowiedziałam w skrócie swoje przeżycia (taka konsultacja trwa ok 5min.) a ona ze spokojem odpowiada, że nie ma w tym przypadku, że właśnie teraz pojawiają się takie stany, bo nakazywane umysłowi milczenie często na początku potęguje jego zawiłe labirynty myślowe. To bardzo dobry znak, bo znaczy, że oczyszczam się, że wychodzą ze mnie mnie wszystkie zanieczyszczenia spowodowane nakumulowanymi w głowie historiami, napompowanym ego, etc. Radzi, że zwłaszcza w takich momentach, nie należy się dać wciągnąć umysłowi w pogłębianie tego stanu, bo może to tylko nasilić objawy fizyczne. Podpowiada, że owszem mam się położyć, bo muszę przecież odpocząć, ale zachowując jasny umysł (nie powtarzać sobie: o rany, nie mogę zasnąć, będę taka zmęczona, lub: co się dzieje, co to za choroba, dlaczego to serce sie tak tłucze?). Jak zachować jasny umysł? Otóż obserwując naturalny oddech i odczucia na wnętrzach dłoni. No fakt, nigdy nie próbowałam i tak pozytywnie nastawiona i pełna wiary, że to na pewno działa i że dam radę doczekałam wieczora. Jak zaczęło się ściemniać znów przez głowę zaczęły przemykać lęki, ale nie dałam się i pierwszy raz w życiu stanęłam twarzą w twarz z moimi lękami. Dotychczas co jakiś czas pojawiała się zaledwie ich świadomość, co wciągało w kilkudniowe stany depresyjne). Tym razem zaczęłam je po prostu obserwować na poziomie fizycznym, a nie myśleć o nich. I tak ostatnie wieczorne medytacje 18-19 i 20:30-21 skończyłam dużo mniej zmęczona niż zwykle, a podczas tej ostatniej to udało mi się nawet tak zrelaksować, że zrobiło mi się cieplutko, przytulnie i marzyłam tylko o łóżku. Jak tylko się położyłam, to serce znów zaczęło walić, bo najwyraźniej sprzyja mu pozycja leżąca, zwłaszcza na lewym boku. Dzielnie zatem całą uwagę skoncentrowałam na dłoniach i na oddechu. Zasnęłam spokojnie! Przespałam całą noc, choć w przerwach na siusiu czułam, że w klatce piersiowej nadal coś stuka nadmiernie lecz coraz słabiej, coraz słabiej..
Było to bardzo głębokie doświadczenie. W całej tej panice plusem było to, że na poziomie brzucha wszystko było w porządku, poza jednym wieczorem, kiedy wyjątkowo rozćwiczyła mi się macica w swych skurczach. Mała ruszała się jak zwykle, regularnie i intensywnie. Brak ciągnięć, skurczów i innych bóli i odczucia ciężkości, jakie normalnie towarzyszyły mi w domu było bardzo relaksujące.
Niezwykłe w tym wszystkim jest to, że dziś widzę, że wystarczył właśnie ten jeden moment - moment życiowego doświadczenia fizycznego, a nie myślowego. Ten jeden moment przyniósł nową siłę i zdolność - uspokajania się.
Na koniec kursu byłam bardzo wzruszona. Po ostatniej medytacji przed przerwaniem szlachetnego milczenia atmosfera w sali była tak pogodna, wibrowało w powietrzu szczęście, dobro i tyle pokoju, że łzy zaczęły mi lecieć ciurkiem, choć na buzi kroił się szeroki uśmiech, ale twarz płonęła purpurą. Zalewały mnie kolejne fale gorąca, koszulkę moczył pot, a na myśl, że wyjdę dopiero jak się uspokoję napływały nowe fale (zależało mi na tym, żeby się uspokoić i wyjść). Ponownie zaczęłam tylko koncentrować się na objawach fizycznych i w kilka minut byłam już spokojna, choć nadal czułam wzruszenie wewnątrz.
Wdzięczna jestem sobie za tę ciężką pracę, wszystkim organizatorom i wolontariuszom za takie wspaniałe warunki. Cieszą mnie efekty i obecny stan ducha i równowaga.
Oby wszystkie istoty były szczęśliwe!
Gorąco polecam te doświadczenie: http://www.pl.dhamma.org/index.php?L=15&id=1362

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz