czwartek, 30 grudnia 2010

Dni deszczowe - dni wspomnień.

http://www.youtube.com/watch?v=DczZh43zO8U
Prawie rok temu ta piosenka towarzyszyła mi prawie każdego dnia.
Aj ciarki po plecach przemykają. To wtedy kiełkowałam z ziarenka, przez roślinkę dumnie prezentującąc tors po rozkwit serca.
Dziś dni mijają tak szybko, że często siłą przypominam sobie jak ważny jest śmiech z duszy rodem, nie tylko zdrowy i w głos, ale i w oczach. Ostatnie dni owocne w te emocje. Mimo ciężarnej niezręczności czuję się lekka i spokojna. Cierpliwość wróciła na posterunek, odliczamy już dni, aby poznać maleństwo i w zasadzie mamy już wszystko co potrzeba. Dobre deszczowe dni. Miło poznać radość z powodu chmur na niebie. Wszyscy i wszystko wokół docenia te dni.

INTERNET

Kochani, mamy internet w domu! Brakuje jednego kabelka by być online cala dobe, ale dzis popoludniu kabelek bedzie na miejscu.
Jeszcze tylko lodowka, te prawdopodobnie dzis wieczorem i pelen luksus! :)
Ach jabłka z lodówki....mniam.

czwartek, 16 grudnia 2010

wtorek, 14 grudnia 2010

Mamagata.



Od kilku dni mamy w domu mame gate, czyli mame kotke z 4 kociakami, ja juz przeciez tez pol mamAgata, wiec jakby dwie :) Na zdjeciach aktualne stany. Jak widzicie, my tez czasem uzywamy sweterki!

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Pocztowki!

Basiu Hermasiu i Andrzeju!!
Dziekuje za pocztowki! Nawet pa pocztowy jakby tryskal radoscia, ze moze mi je wreczac:) Tak wiec oficjalnie adres dziala!Jedyne co mozna ulepszyc, badz poprawic, to zamiast La Gramilla - LAS GRAMILLAS, choc i tak dochodzi.
Jeszcze raz dziekuje!

Cerealito - Ziarenko

Wczoraj, w niedziele uczestniczylam w pierwszym podziale komunalnych zakupow, jakie tu maja miejsce co 45 z przerwa na okres sezonu, kiedy wszyscy sa zapracowani i nie ma kto zajac sie organizacja Ziarenka.
Od 11 do 18 czesc gotowala obiad, czesc wazyla, czesc liczyla rachunki. Czas minal bardzo szybko i bardzo przyjemnie, choc wyszlam z domu bez zadnych checi, bo cala noc dal bardzo silny wiatr i nie sprzyjal slodkiemu spaniu. Jednak a miejscu okazalo sie, ze milo wspolnie dzielic sie praca i ze czas mija bardzo przyjemnie i zawrotnie szybko.
Tak wiec mamy w domu 40kg maki (pol na pol razowa ze zwykla, zytniej nie bylo na liscie, bedziemy naciskac na mlyn. 10kg owsu, 10 ryzu nie wiem jak sie nazywajacego, 4 pelnego klasycznego, soczewice, fasole, etc. A ze ostatnio zaniedbalam diete i hemoglobina mi spadla, wiec produkujemy juz kielki z soczewicy i fasola weszla do codziennego menu. Probuje tez nabyc watrobke, ktora za mna chodzi od 2 tygodni, ale cos nie moze dotrzec. Dzis pizza, na rozruch maki. Ach i zapomnialabym! Dwa kartony chrupkow ryzowych, krakersow razowych, ziarna slonecznika, oliwki, oliwa, daktyle, rodzynki...
Zyc nie umierac i jesc, oto haslo kobiety pod koniec 8 miesiaca ciazy.
Coraz mocniejsze sa cwiczenia gimnastyczne tego malego gimnastyka, ktorego nosze pod sercem. Jutro idziemy na USG, wiec zobaczymy, co tam u niego slychac i mam nadziej, ze doktor sie nie wygada, czy to chlopak, czy dziewczynka:)
Sprawa internetu sie wlecze, ale przed porodem bedzie internet i kropka.
W domu, nadal prace usprawniajace i upraktyczniajace zycie.

wtorek, 23 listopada 2010

Cerro de la cruz


Wczoraj byl wolny poniedzialek. Lało do 15, więc poza przepędzaniem owiec sąsiada z naszej posesji obejrzelismy parę filmów a potem wyruszyliśmy na spacer do wioski w poszukiwaniu otwartego sklepu. Szparagi za 4zł z hakiem za pęczek...niam. Potem lodziarnia a stamtąd przypadkiem trafiliśmy na szlak na górę krzyżową wznoszącą się tuż nad centrum. Ale rozkosz spacer w pochmurny dzień!

Kompletny odlot!

To nasza spłuczka. Pozostawiam zdjęcie bez komentarza pozostawiając
możliwą dowolną interpretacje. Dodam tylko, że wczoraj odkryłam
ów dzieło sztuki i czym prędzej zrobiłam zdjęcie.

środa, 17 listopada 2010

Przeprowadzka






Pierwsza tura przeprowadzki za nami. Trzy plecaki i 2 torby:) Pozegnalismy lascicieli, ktorzy wyjezdzali ze lzami w oczach.
Na zdjeciu domek przed nasza inwazja materialna:)

Adres:
Agata Pilachowska & Mathias Duchene
La Gramilla S/N
5282 San Marcos Sierras
Cordoba
Argentyna

poniedziałek, 8 listopada 2010

Mati - pogromca papuzich gniazd.

Każdy dzień wypełnia jazgot papug, które na kilku drzewach od lat
pielęgnują swoje imperium. 3 gniazda zbudowały akurat nad grządkami
Wayny. Problem polega głównie na tym, że papugi budują swoje
gniazda z kolczastych gałezi, które często spadają na zirmię i tak
Wayna od 20 lat idąc po marchewkę otrzymywała gratis zabieg
akupunktury. Te gałązki mają często kolce o długości 1,5 - 2cm! I
bez problemu przebijają większość podeszw.
Mati w zeszły piątek wdrapał się na gnieździste drzewo i ściął
gałezie z gniazdami. 4h pracy w pełnym słońcu.
Zastanawia się nad podjęciem stanowiska usuwacza gniazd, bo
rozrastająca się liczba papug dokucza tu większości, a zajęcie nie
jest łatwe i nikt się nie pisze.

Zagubiony tekst poprzedniego posta

Od prawie 2 tygodni mieszkamy gaju oliwnym. 30 lat temu Wayna (mama Lirio - kolegi Matiego) kupiła tę ziemię, na której wcześniej Włoch naturalista wybudował dom z wychodkiem (który działa do dziś nie wydzielając żadnego zapachu!) i zasadził drzewa oliwne. Posesję Wayny otaczają 3 wzgórza, tworząc przytulny i dyskretny zaułek.
Dni mijają spokojnie, choć bardzo szybko zarazem. Wayna porzadkuje dom, szuka zgubionych dokumentów i szydełkuje, Mati ciałem i duchem zaangażował się w prace ogrodnicze, a ja robię na drutach (w trzydziestoparostopniowych upałach), czytam i piorę. Gotujemy na zmianę wyśmienite jedzenie, jemy wspólnie i dużo rozmawiamy. Wayna opowiada niebywałe historie z minionych lat, pyta, poprawia nasz hiszpański, chwaląc go zarazem. Istna sielanka, nastrój rodem z "Ukrytych pragnień".
Brzuch poczuł atmosferę i pozwolił sobie na kolejne zwiększenie objętości. Służba zdrowia jest na miejscu, gratis. Szpital 20 km dalej. W San Marcos jest również apteka, gdzie można dostać każdą homeopatię; tani internet; 3 biblioteki, cukiernia z pysznymi wyrobami zwanymi w Argentynie "facturas"; sklepy z produktami naturalnymi i przepięknym, funkcjonalnym rękodziełem. Są również co 45 dni organizowane zakupy zbiorowe, gdzie można nabyć produkty zbożowe, przyprawy, orzechy, suszone owoce dobrej jakości i w dobrej cenie.
Miło nas przywitało San Marcos.

niedziela, 24 października 2010

środa, 20 października 2010

Aktualnie

jesteśmy w Puerto Iguazu. Argentyńskiej części rejonu wodospadów Iguazu. 2 noce spędziliśmy w hostelu Stone Garden i dziś przenosimy się na ostatnią noc na kamping. Kamping ten to w zasadzie ogródek hipisa emeryta, który za grosze pozwala rozbijać namioty w swoim pięknym, dużym ogrodzie pełnym drzew, roślin i ptaków. Jest jeden kontener i stary van Volkswagena, gdzie są łóżka, bo ja potrzebuję miękkości pod biodrami. Goście kampingu to głównie producenci rękodzieła i pasjonaci żąglerki. Czyli najświeższe pokolenie "hipisów".
Jutro prawdopodobnie bus do San Ignacio. Miasto z ruinami, niedaleko Posadas (przy granicy z Paragwajem) i niedaleko Obera, miast o największej liczbie emigrantów z Polski.
Z Posadas może pociągiem, który jedzie do Buenos Aires, wysiadając na wysokości Santa Fe, ale dużo bardziej na wschód i stamtąd busem do Cordoby Capital, czyli stolicy prowincji Cordoba. Jeden nocleg i następnego dnia do San Marcos Sierras. Podróże na tym etapie są w porządku, jeżeli jesteśmy wypoczęci, podróżujemy w dzień i nie więcej niż 10h. Także dopasowujemy za każdym razem pokonywane odległości do naszych możliwości.

Restauracja a la brazylijski stół - wyjaśnienia.



Trzeciego dnia w Curitibie, ok 16:30 - 17 wybraliśmy się na zwiedzanie Opery i Parku, przyjemny spacer zakończony wizytą w dzielnicy emigracji włoskiej. W Santa Felicidade lub inaczej parku włoskim odwiedziliśmy restaurację, jedna z dziesiątek restauracji i jedną z kilku tych co swobodnie mieszczą 5000 osób...
Wizyta obfitowała w zaskakujące spostrzeżenia! Pierwsze, to tylko zdążyliśmy siąść przy stole, jeszcze nie zdjęłam polara, a już wjechało ok 8 talerzy na stół. Wątróbka, skrzydełka, udka, wszystko z kurcząt hodowanych przez rodzinę właścicieli restauracji. Polenta smażona w kształcie wielkich frytek, sałatka - ziemniaki z majonezem, sałata z cebulą - najlżejsza pozycja. Nie zdążyłam spróbować dań ze stołu, gdy po raz pierwszy pojawił się kelner proponujący spaghetti a la bolognesa, zaraz po nim kolejny z cannelloni, potem lasagne, gnocchi. Wszystko z tym samym sosem pomidorowym i mięsem z kurczaka.
Gdy osiągnęłam, co nastąpiło dość szybko, stan wstępnego najedzenia skupiłam się na obserwacji nadciągających ludzi, bo my dotarliśmy dość wcześnie, gdy było jeszcze pustawo. Ludzie nie zdejmują płaszczy, kurtek, palt czy katan. Jedzą tak jak weszli do lokalu. Brazylijczycy jedzą nożem i widelcem trzymając widelec w prawym, a nóż w lewym ręku. Piją mnóstwo Coca-Coli.
Na szczęście odmawiałam większości dań, Mati dotarł do domu i zasnął w momencie, gdy głowa jego dotknęła łóżka, bo nie była to nawet poduszka.

Curitibiańskie ciekawostki - transport publiczny


W Curitibie, jak wspominałam różne rzeczy są całkiem fajnie zorganizowane. Jedną z nich jest transport publiczny. Jest kilka linii cyrkularnych o różnych średnicach i wielkościach autobusów. Tylko najmniejsze mają zwykłe przystanki, pozostałe obsługiwane są przez tuby. Niektóre autobusy mają drzwi z prawej strony i jeżdżą po pasach wyłącznie dla autobusów, gdzie nie mają prawa wstępu taksówki lub samochody poza godzinami szczytu, trochę jak linia tramwajowa. Inne, jak linia jadąca na lotnisko mają drzwi z lewej strony. Tuby czasem są połączone ze sobą, 2 równolegle, 3 w trójkąt i wewnątrz tychże tub jest wspólny przystanek a la metro i nie płaci się za przesiadkę.
Autobusy są czerwone, zielone, szare i białe, taksówki pomarańczowe. Piękne podstawowe, w sam raz nasycone kolory.

Curitibiańskie ciekawostki - oddychająca fontanna!



Żywa fontanna:)Myślę, że nie był to zamierzony efekt, bo symetryczna fontanna do tej była kompletnie regularną fontanną, nudnie tryskającą ku górze.

wtorek, 19 października 2010

Obiecanki cacanki..

Dojechaliśmy wczoraj do Foz de Iguacu i jako, że ceny były wysokie noclegów, przekroczyliśmy granicę i od wczoraj jesteśmy w Argentynie. Opowieści curitibiańskich ciąg dalszy nastąpi, wrażenia z dzisiejszej wyprawy do Parku Krajobrazowego z niesamowitymi wodospadami również się pojawią, a tymczasem melduję, że na picasie uzupełniłam zdjęcia, aż po niedzielę włącznie. Brakuje dzisiejszych, ale padam, a i kabel w męskiej sypialni. Nie było pokoi wolnych i dziś po studencku w separatkach. Kabel u Matiego, Mati w kuchni, kuchnia na górze, a ja spać, bo sen rozdziera mi całą buzię.
Link do zdjęć:
http://picasaweb.google.com/a.marianna/Brasil02#

środa, 13 października 2010

Drugi dzień w Curitibie

12 października, dzień wolny od pracy, święto katolickie. Całe popołudnie spędziliśmy na świeżym powietrzu. Przyjemnie czuć spierzchnięte usta i wypieki po wejściu do ciepłego pomieszczenia. Na słońcu ciepło, ale w swetrze nie za gorąco.
Sylvia i jej narzeczony Jacobe zabrali nas na zwiedzanie. Samochodem pojechaliśmy do ogrodu botanicznego. Przyjemny spacer i wyrywająca z poobiedniej senności wizyta w ogrodzie zmysłów. Ogród ten polega na zwiedzaniu roślin z zasłoniętymi oczyma. Krętą ścieżką prowadzi balustrada, która przy każdej wypukłości ma donicę z innym gatunkiem roślin. Polecam takie zapoznanie z roślinami choćby w domu. Wspaniale relaksuje.


Park ma część niedostępną aktualnie dla zwiedzających, gdzie żyją małe dzikie zwierzęta oraz staw nad którym spacerowaliśmy kładką i który pełen jest ryb, żółwi i kaczek.


Po parku krótka wizyta w mieszkaniu Jacobe, gdzie z 19 piętra studiowaliśmy panoramę Curitiby i ogrodu botanicznego, leżącego niemal u naszych stóp.


Samochód i w 10 minut byliśmy już pod muzeum Niemeyera, i tuz obok uroczego parku Jana Pawła II dedykowanego polskiej emigracji. W parku jest kilka domów z bali. Jeden z nich to kapliczka, drugi Sklepik z rękodziełem, syropem malinowym i wyborową. Tuż za płotem i mostkiem nad kanałem ku mej uciesze córka polskich emigrantów Nadia i jak się okazało koleżanka Sylvii prowadzi Kawiarnię Krakowiak. Zaprosiłam zatem wszystkich na podwieczorek. Zamówiliśmy jedno danie dnia, w którego skład wchodził barszcz, 2 pierogi ruskie i gołąbki, potem zagryźliśmy kremówką i jabłecznikiem, a do domu przyjechaliśmy z makowcem, który odkryłam w cieniu pod ladą płacąc. Była to bardzo miła wizyta. Kremówki są takie smaczne!



Po kremówkach już o zmierzchu powrót do samochodu i do syna Jacobe z wizytą u wnusi, bo poza świętem katolickim dzisiejszy dzień to również dzień dziecka. Więc znów kawka, kanapki i krótkie 2h wizyty. Wszędzie czujemy się jakbyśmy byli częścią rodziny.
Dotarliśmy do domu, gdzie grzeję stopy pod śpiworkiem, kopiuję zdjęcia na komputer i odpoczywam, choć wcale nie jestem zmęczona, ale spać będę jak zabita po takiej dozie rześkiego powietrza.

Te dwa parki, które odwiedziliśmy to zaledwie część parków tematycznych Curitiby. Pozostałe to park niemiecki, włoski, ukraiński, Zaninelli, Tangua i Barigui. Wszystkie powstały po odzyskaniu terenów poprzemysłowych, a ogród botaniczny zbudowano na śmietnisku. Parki leżą na obrzeżach centrum i łączą je ścieżki rowerowe. Dużo prostych i bardzo praktycznych pomysłów zrealizowano w tym mieście i chwała im za to.

poniedziałek, 11 października 2010

Curitiba

Dotarlismy wczoraj do Curitiby i juz z samolotu wszystko wygladalo jakos bardziej znajomo. Odczucia z 15 minutowego spaceru do domu mamy Guilhermo ewidentnie europejskie!! Twarze, przestrzen publiczna, mala architektura, spokoj... Dzis spacerowalismy duzo wiecej i jeszcze bardziej utwierdzilismy sie w odbiorze tego miasta.
Sylvia mieszka w centrum, przy rua dos 24h (Tato, zebys nie musial pytac:D)wiec wszedzie na piechote blisko. Niesamowicie dobrze zorganizowane to miasto. Ze wzgledu na duza liczbe polskiej emigracji pierogi moge kupic na placu tuz kolo domu. Niezle...
Temperatura te dodaje klimatu europejskiego, jest podobnie jak we Frankfurcie 23 maja przed wylotem do Brazylii. 14-20 stopni zalezy czy cien czy slonce, warto ubierac sie na cebulke, zwlaszcza bedac zmarzlakiem nielubiacym zmian temperatury, jak ja.
Wymowa i akcent portugalskiego zmienily sie znacznie. Mame na szczescie rozumiemy calkiem dobrze, a ze sporo mowi, to mamy niezly trening na koniec pobytu w Brazylii.
4 dni temu nastapila kolejna ekspansja terytorialna BRZUCHA. Przyzwyczajam sie do nowego ciezaru i potrzebnej do manewrowania przestrzeni. Ide na podboj ciucholandow, bo jakikolwiek nacisk na brzuch, chocby koszulki bawelnianej mnie denerwuje i jakos utrudnia oddychanie. A warunki mam do buszowania po ciucholandach fantastyczne, cala jedna ulica jest ich pelna.
Jutro zrobimy chyba tur turisticbusem, wyglada na fajna atrakcje, mozna wysiadac i za 30min zlapac kolejny!

czwartek, 7 października 2010

Zwierciadła.

Kochane moje!
Madzia zadeklarowała sie na przesłanie mi numeru z Vanessa Paradis na okładce, Marta wspomniała, że jeżeli nikt się jeszcze nie oferował to ona może, więc Martuś ja poproszę, ale inny numer:) Przeczytane i pogniecione może być jak najbardziej, z rozwiązaną krzyżówką też, bo cały czas liczę na to, że ktoś mi tę rewię rozrywki zafunduje..
Dziękuję bardzo!

środa, 6 października 2010

Koniec wakacji

Bardzo szybko minął tydzień w tym uroczym domu nad oceanem. Przyznam, że z oceanu skorzystaliśmy minimalnie, Mati około dwóch razy się wykąpał, ja ani razu. A plażę odwiedziliśmy jedną poza tą, którą mamy 100m od domu. Próbowaliśmy dotrzeć na plażę nudystów, ale pogoda również nie była pogodą wysoce plażową, więc próba zakończyła się dotarciem rowerami na plażę: Praia brava, gdzie pierwszy raz w życiu widzieliśmy czerwony piasek na plaży i nie zrobiliśmy mu żadnego zdjęcia. Ścieżka na plaże Olho de Boi była tuż, tuż i plan był wrócić (mimo obolałych kości od siodełka roweru) za dzień lub dwa. Dzień po zaczął się kaszel, a dziś byliśmy na izbie przyjęć w szpitalu, co by mnie ktoś osłuchał. Drogi oddechowe czyste, jestem "gripada" czyli przeziębiona. Więc i spać mi się chce na potęgę, co uskuteczniam bez wyrzutów sumienia. Mati przejął dziś kuchnię i pachnie mi właśnie duszonymi warzywami, jakie będziemy jeść na kolację. Nie takie głupie to przeziębienie:)Nie to żeby Mati nie gotował, ale ciąża wciąż stymuluje moje kubki smakowe i zazwyczaj zanim Mati coś zaproponuje, ja już mam ślinotok myśląc od 2h o czymś innym, a że przeziębienie mnie ciut ostudziło to mam pyszne jedzenie bez myślenia i gotowania.
Cały czas będąc tu w tym miejscu, zastanawiałam się dlaczego czuję się jak na wakacjach, skoro w Capao ani nie pracowałam, ani się nie przemęczałam. W końcu wczoraj do mnie dotarło! Tu jesteśmy sami, daleko od jakichkolwiek zobowiązań socjalno-sąsiedzkich! Może i nie męczyłam się w Capao, ale życie socjalne wrzało. Wciąż ktoś się pojawiał, coś proponował, albo wpadał na Krzysia na obiad, etc. Im bliżej końca naszego pobytu tym więcej ludzi znaliśmy i tym trwalsze relacje z ludźmi się nawiązywały i było jak w domu, a kto wakacje spędza w domu?? Więc ten luksusowy dom, gdzie nawet sprzątaczka przestała przychodzić (chyba po tym jak jej powiedzieliśmy, że raz weszła bez uprzedzenia, gdy prawie się całowaliśmy na kanapie w salonie, a poza tym często chodzimy na golasa po domu, tu ludzie z 4 dzieci żyją na 36m2 i bardzo daleko im do chodzenia po domu na golasa) informując, żebyśmy dzwonili jak tylko cokolwiek będziemy potrzebować, typu włączenie pralki, sprzątanie, etc. Pierwszy dzień dodam, były w domu 2 sprzątaczki, cały dzień z 2h przerwą na obiad, gdzie dom poprzedniego dnia, gdy przyjechaliśmy wydawał się błyszczeć...
I tak Cristina przestała przychodzić, czasem wpada ogrodnik lub robotnik z domu obok wytynkować mur. My się kompletnie zrelaksowaliśmy, aż z tego relaksu oboje się przeziębiliśmy. Czasem dobrze się trochę pospinać i trzymać w lekkim napięciu, hehe.

Jutro o naszej 14 wsiadamy do autobusu i jedziemy do Rio de Janeiro. Gdzie zostajemy do niedzieli u Bruny. Potem lecimy do Curityby, do mamy Gilhermo, naszego sąsiada z Capao. Myślę, że internet na pewno bedziemy mieli dostępny, choćby miał to być internet kafejkowy.
Poniżej link do nowego albumu picasy:
http://picasaweb.google.com/a.marianna/Brasil02#

sobota, 2 października 2010

Spacer nr 2


Pierwszy byl dwa dni temu plażą. Koncowka dosc drastyczna, bo plaza mimo zlocistego pylu miala naloty zielone i zapach ryb, alg i tego wszystkiego w wysokiej temperaturze utrwalonego lekko mnie przerosl. Wrocilismy ten kawalek wydmami, czyt: kretymi uliczkami pelnymi willi i zamknietych osiedli zwanych tu condominios.
Dzis sama zwiedzam czesc infrastruktury, szukam nazw ulic, sklepow, piekarni... Siedze własnie w jednej na kawie, przeczekujac poludniowa przerwe na obiad (12-13, czasem do 14). Piekarniocukiernia oferuje nawet bułki żytnie w cenie 5,50zł za sztukę. Luksus.
Carlos pisze, że Buzios jest pełne Argentyńczyków, mieszkających i wakacjujących. Potwierdzał ten fakt, do czasu wizyty w piekarni, wynajem domu Bruny przed naszym przyjazdem Argentyńczykowi. Znajdując wyroby mleczne w lodówce piekarni jednej z wiekszych firm argentyńskich nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Krok po
kroku, choć jak tym razem dość nieświadomie, zbliżamy się do celu. San Marcos Sierras oddalone jest od miasta Cordoby o 150km.
Korzystając z internetu nadrabiamy zaległości w gromadzeniu informacji. Oglądaniu Waszych zdjęć, dzwonieniu ze skypa, etc. Ostatni trymestr ciąży z internetem pod ręką na pewno utrzymałby wysoki poziom energii, ale zobaczymy co zastaniemy na miejscu :)
Mnie motywuje i dodaje energii choćby obecność stabilnego stołu, co
w docelowym domu, na te przynajmniej pół roku po porodzie, będzie
priorytetem.
Poród... to będzie przeżycie. Mimo przemykających czasem przez moją wyobraźnię obaw towarzyszy mi silna wiara, że dam radę. Na razie, po obejrzeniu wczoraj filmu "Orgasmic birth", który polecam, przeraża mnie wielkość brzucha w 9 miesiącu. Ja już czasem czuję się jak mało zwrotna ciężarówka i ciąży mi ten arbuz, skóra się naciąga, a to dopiero początek...
Tęsknię za literaturą po polsku. Za nowelistyką, rozdzialik przed snem, podróż oczami wyobraźni. Jakby ktoś czytał ostatnio coś lekkiego i godnego polecenia to serdecznie proszę z paczką herbatki urosan lub lipa herbapolu w zestawie. Mamy adres mamy znajomego Matiego, można pisać listy, pocztówki i nadawać przesyłki. Aktualne Zwierciadło jak się zmieści w przedziale wagowym lub Rewia rozrywki to już w ogóle padnę ze szczęścia!

ADRES:
Wayna Kurchan (Agata)
C/El rincon S/N
San Marcos Sierras
5282 Córdoba
Argentina

Wybiła 13, podnoszę moje zgrabne 4 litery i rosnących 6 i idę po produkty spożywcze.
Przepisy bezmięsne i bezlaktozowe mile widziane, bo jakoś kończy mi się inspiracja, a potrzebuję ciągłej odmiany.
Calusy Buziosy i pozdrowienia.

piątek, 1 października 2010

Kolejny przystanek - BUZIOS

Pobyt w Belo Horizonte udany, bardzo sympatyczna wizyta u Andre w domu. Poznaliśmy rodziców, brata i jego dziewczynę w 4 miesiącu ciąży. Wizyta była miła i dla nas i dla całej rodziny. Brat Andre ma 23 lata, Lindy 22, są studentami i cała rodzina pomaga im i finansowo i wspiera, jednak nie zawsze jest łatwo. Czuć było, że są zmęczeni. Lindy pochodzi z RPA i nie mówi słowa po portugalsku, ani hiszpańsku, na szczęście rodzice znają angielski. Brat Artur studiuje ponad program i pracuje i jest wykończony, Lindy boi się porodu. Odnieśliśmy wrażenie, jakby nasz pobyt wniósł w życie tej rodziny trochę światła. Było to bardzo miłe odczucie. Przyjęli nas bardzo ciepło i choć mięliśmy dużo więcej atrakcji niż w Capao i kompletnie zaburzony wywrócony rytm dnia, był to udany tydzień.
Zwiedziliśmy odpowiednią i zupełnie wystarczającą liczbę atrakcji, tj: halę targową, Plac Wyzwolenia, Ouro Preto - zabytkowa exstolica, zespół galerii sztuki współczesnej - była posiadłość, pełna niezwykłych ogrodów i architektury. Pozostły czas spędziliśmy aktualizując się internetowo. Połowa programów zmieniła się dość drastycznie w przeciągu 4 miesięcy!!! Najedliśmy się sera, mięsa i wędlin.
Teraz, jesteśmy w Buzios, 180km na wschód od Rio de Janeiro, uroczy półwysep nad oceanem Atlantyckim. Wspaniale wrócić nad morze. Wilgotność i temperatura mocno rozleniwia, ale i relaksuje. Jesteśmy sami w dużej willi rodzinnej koleżanki Matiego, która przyjedzie prawdopodobnie jutro, w sobotę. Bruna zajmuje się kajakami i może popływamy trochę na kajakach, których zapach wdychamy już trzecią noc, bo składowane są tuż przy oknie naszego pokoju. Kompletnie odmienna gama zapachowa, w wyższej wilgotności mocniej odczuwalna. Chodzę i wącham bez ustanku..
Zostaniemy tu jeszcze najdłużej tydzień i potem kierunek Curitiba, prawdopodobnie lot z Rio, więc mam nadzieję, że Mati zobaczy to urocze, ogromne miasto.

wtorek, 28 września 2010

Brzuch wewnątrz








































Dzidzia:
Waga - 405g
Puls - 142bpm
Długość ramienia - 35mm
Kość przedramienia - 31mm
Stopa - 36mm
Kość udowa - 33mm
Kość strzałkowa - 29mm

Brzuch zewnątrz






















Mama:
Waga 65kg
Ciśnienie 90/50

NOWE ZDJĘCIA

Na pasku po prawej link do zdjęć z Canona. Jeden negatyw z początków pobytu w Brazylii zapodział się w torbie i czeka na kolejne laboratorium.

piątek, 24 września 2010

Podróż poślubna.

Opuściliśmy Capao. Ciepło pożegnani przez przyjaciół, odwiezieni na dworzec do Palmeiras, wysłaliśmy 15kg paczkę do Argentyny i wsiedliśmy w autobus do Salwadoru. 3 wizyta u Eduardo. Jak zwykle pyszna kolacja, nocleg i na lotnisko, skąd lot do Belo Horizonte. (prowincja Minas Gerais)
Przy odprawie Mati dla wyjaśnienia dlaczego jeden plecak jest 2x cięższy od drugiego powiedział, że jestem w ciąży, pani skontrolowała brzuch pytając, który miesiąc i wyjaśniając, że od 7 potrzebne jest pozwolenie lekarza. Dostaliśmy kartę kobiety ciężarnej, ominęliśmy kolejkę (1 raz skorzystałam z widocznego brzucha) posadzili nas z przodu, pilot przyszedł się przywitać i przekazać, że będziemy mieli wspaniały, spokojny lot i że ma całą dokumentację (jedna kartka A4). Potem biedny stiuart nie mógł zrobić prezentacji używania masek oddechowych i wyjść ewakuacyjnych, bo Mati, który siedział tuż przed nim, też zaczął machać rękami coś a la tańczenie makareny i obaj umierali ze śmiechu..
Dolecieliśmy, wychodząc z bagażem i komentując: Andre powinien czekać z kartką, jak Ci wszyscy odbierający, minęłam bez rozpoznania Andre, który stał z kartką z napisem FLACA+2, co znaczy chuda i jest jedną z klasycznych argentyńskich ksywek. Mati się zorientował i tak dotarliśmy do auta, do centrum, do mieszkania Andre, zostawiliśmy rzeczy odetchnęliśmy trochę i rozpoczęliśmy zwiedzanie od hali bazarowej, zwanej mercado central. Tam w małym palestyńskim sklepiku zjedliśmy pyszną pitę z wypełnieniem i udaliśmy się na USG.
Lekarz starszy, maszyna nówka, przyjemna atmosfera, spokój. Weszliśmy do gabinetu w trójkę, Andre został chrzestnym płodu, zapłacił za nagranie DVD. Ja leżałam, oni stali jak wryci. Badanie pokazało, że wszystko jest jak najbardziej w porządku. W następnej relacji opiszę bardziej szczegółowo i wstawię parę zdjęć.
Komórka działa, smsy mile widziane:)
Z Belo Horizonte planujemy przemieścić się do Rio, potem do Curitiby, Iguazu i tam przekroczyć granicę i prosto do Cordoby i San Marcos Sierras.

czwartek, 16 września 2010

Serduszko puka w rytmie cza-cza..

Bylismy na wizycie prenatalnej, znow slyszelismy serduszko, ale co najbardziej emocjonuje, to regularne ruchy malenstwa. Milo miec takie permanentne, nienarzucajace sie towarzystwo:)
W wyniku powtarzajacych sie pytan, wyjasniam kwestie plci i imienia. Nie chcemy znac plci, chcemy, zeby byla to niespodzianka. Nie przejmujemy sie kolorami ubranek, chlopiec moze nosic roze, a dziewczynka blekity, choc ja tam bede szukac pomaranczy, czerwieni, granatow, zieleni i innych pieknych kolorow.
Imiona pewnie sobie poczytamy w jakims momencie, ale chyba ma dla nas znaczenie najpierw poznac osobiscie te malenka osobke, a potem nadac jej imie. Moze bedzie bardzo padalo tego dnia, albo moze bedzie tak slonecznie, ze to wplynie na imie. Nie czujemy zadnego stresu, ani zniecierpliwienia z tego powodu, wszystko jest w porzadku i odkrywamy krok po kroku wzrastajacy brzuch, czytamy o porodzie, ja cwicze, oddycham i czuje sie pewnie i na silach by rodzic w domu. Po dotarciu na miejsce zameldujemy sie u polecanej akuszerki, by znala dzidzie odpowiednio wczesniej. W razie potrzeby, dobry szpital bedzie blisko.
Niebawem USG i kolejne emocje.

wtorek, 14 września 2010

Paczka, podróż i inne emocje.

Dotarła paczka od Odile! Dżinsy Matiego pachną jak ubrania przysyłane przez Dominikęz Francji za komuny w ramach pomocy. Za każdym razem mijam koło pólkę z ubraniami uwiedziona zapachem. My używamy naturalnego mydla kokosowego, które pierze i zostawia rzeczy czyste, ale bez jakiegokolwiek zapachu.
Francuska odmianę chorizo porcjujemy sobie powoli, a czekolada te z jeszcze żyje. 4 tabliczki milkii z całymi orzechami laskowymi w 5 miesiącu ciąży to kompletna ekstaza.
Na paczkę też czekalismy, by wyruszyć w drogę. Teraz pozostala wizyta u lekarza, ostatnie badania i prawdopodobnie przyszly wtorek pożegnamy Capao. Mam nadzieję, że nikt niczego nie wysylal jako niespodzianki. Prosze o informacje to poprosze znajomych, zeby odebrali i przeslali dalej do Argnyny, chocby chodzilo o pocztowke!
Poza tym dni są cieple i pelne zajęć. Pozytywne wibracje.

czwartek, 9 września 2010

Historie brzuszne

Chodzenie po górach dodało skrzydeł i podniosło próg wysiłkowy. Co nie znaczy, że zmierzam się teraz przesilać lub zabierać za nie wiadomo jakie wyczyny. Pierwszym przełomem, czynnością ciut bardziej wymagającą niż joga dla ciężarnych był taniec kontaktu (contact dance). Taniec ten jest bardzo intuicyjny i subtelny, ale polega głównie na współdzieleniu własnego ciężaru z partnerem i wymaga doskonałego wyczucia środa ciężkości i równowagi. Tańczy się między innymi tarzając po podłodze. Wow, po 1,5h zajęć w pewny sobotni wieczór, spałam do 10 w niedziele (przypomnę, że normalnie budzę się ok 6 – 7).
Teraz wyprawa trekingowa w japonkach nadała mojemu życiu fizycznemu nowy wymiar. Nowy wymiar również w tych ostatnich dniach osiągnął mój brzuch. Dwa dni temu smarując się aloesem zdaje się, jakoś podniosłam pępkowy okapik skórny, okazuje się, że pępek tylko z mojego punktu widzenia jest taki sam! On już się pcha, żeby wywrócić się na lewą stronę!! Wraz ze mną, wszyscy wokół zauważają ten przyrost z odpowiednim zaskoczeniem.
Poza zmianą wymiaru, wydaje mi się, że pierwszy raz poczułam ruchy małej istotki. Ogólnie cała ta brzuszna historia, ze strony fizycznej jest teraz bardzo przyjemna, czasem wręcz zabawna. Psychicznie czuję ogromną radość i siłę. Nie dowierzam czasem, jak perfekcyjnie wymyśliła to wszystko natura. Każdy drobny detal. Mimo różnych bóli, zaparć, gazów i innych fajerwerków, ciąża o nowy etap życia, odkrywanie czegoś, do czego zostałam stworzona i 30 lat nie miałam o tym pojęcia. Chcemy, żeby poród odbył się w domu i codzienne ćwiczenia i szeroka lektura na ten temat pozwala mi odkryć własną mądrość. Czuję się w tym temacie bardzo wygodnie i widzę różnicę ile się nauczyłam i o ile pewniej się czuję. W Argentynie szpital będzie niedaleko, więc poród w domu nie będzie szaleństwem i chcę spróbować własnych sił. Tam gdzie jedziemy są doświadczone akuszerki, co jest jednym z powodów wyboru miejsca. Niby jeszcze kawałek drogi mamy z brzuchem przed sobą, ale czas płynie tak szybko, już ostatni tydzień 5 miesiąca!

Trzydniowa wyprawa.

Udało się! Złamaliśmy bezruch! W czwartek rano, z dwiema koleżankami wyposażeni w namioty, śpiwory, jedzenie, garnki, itp. wybraliśmy się do Aguas Claras. 3h drogi od Capao. Jak sama nazwa wskazuje woda jest tam przejrzysta, a rzeka z małymi wodospadami ma 3 naturalne zbiorniki, gdzie przy słonecznej pogodzie można się pluskać cały dzień bez przerwy. Aguas Claras leżą między najoryginalniejszą lokalną gorą – Morrāo i Kryształowym szczytem (Morro dos Cristais). Wokół łąki, a wzdłuż strumieni, które widać wokół, pełna wegetacja.
Dotarliśmy, zjedliśmy, każdy się pobłąkał wokół w poszukiwaniu miejsca na namioty, aż finalnie rozstawiliśmy je obok bliźniaków z Niemiec. Język niemiecki okazał się być może nie tak bliski jak polski, ale równie egzotyczny w Brazylii i zarazem bardzo miły.
Pierwsza noc w namiocie wspaniała, strumień 2m obok ukołysał do snu. Drugi dzień zdobyłyśmy z Rachelle kryształową górę. Ja w japonkach, w których również wróciłam do Capao, ponieważ pierwszego dnia do butów górskich założyłam na parę bawełnianych cienkich, skarpety wełniane o dziurach wielkości 4cm. Skarpety ucisnęły ścięgno achillesa, a że raz już miałam z tym problem i trwał parę miesięcy przerzuciłam się na japonki.
Góra kryształowa ma pełno miejsc wyglądających jak wyspy między skałami i roślinnością, pełne kryształów, kryształowego piasku, zespołów kryształów i różnych przeróżnych kamieni oklejonych kryształami lub z żyłą kryształowego miału pomiędzy. Chapada oznacza, bardzo stare góry, stąd takie atrakcje. Niestety często przeeksplorowane przez poszukiwaczy na sprzedaż, którzy przychodzą z narzędziami i przekopują te wyspy, tworząc poniekąd zbeszczeszczone kryształowe cmentarzyska. My, znajdując dla siebie zaledwie kilka średnio okazałych sztuk, czułyśmy się złodziejki, ale ci prawdziwi złodzieje czują pewnie tylko satysfakcję.
Powrót do obozowiska przez łąki trawiaste, żeby nie powtarzać szlaku, pokłute stopy i łydki przez trawę obłożyłyśmy gliną tuż po tym jak 5 minut po dotarciu do namiotów siedziałyśmy już w naturalnej wannie. Coś na ząb i Rachelle z nienaruszoną energią zabrała się za gotowanie soczewicy, ja do namiotu odpocząć. Byłam super zmęczona i mogłam chyba z namiotu już nie wychodzić i spać do rana, wyszłam jednak i dzień zakończyłam małym personalnym dramatem, przesilonym głównie zmęczeniem. Naszły mnie różne bóle egzystencjalne i noc przespałam bezsennie prawie że. Rano Rachelle wróciła sama rano, bo miała mnóstwo spraw do załatwienia, my zdecydowaliśmy, że przeczekamy słońce południa i wyruszymy 14-15. I tak wzięłam blok i ołówki i poszłam pochodzić. Dotarłam na kamień, któremu nie mogłam się oprzeć, wyglądał jak wielki rozłożysty fotel. Czym prędzej się rozebrałam i delektowałam się samotnością w tak pięknym miejscu. Było mnóstwo chmur, więc pozwoliłam sobie na tę słoneczną kąpiel, jednak ostatnie 15 minut chyba było zbyteczne. Strzaskałam się bez sensu, jak za każdym razem. Bez żadnego filtra, w 5 miesiącu ciąży, marznąc. Ale ból przyszedł później, na kamieniu było cudownie. Głowę zawsze mam zasłoniętą na szczęście. Wyruszyliśmy 15:30. Dotarliśmy styrani grubo po 17. Udało nam się zabrać na stopa do vilii, gdzie zostaliśmy w pizzerii przyjaciół, zjedliśmy, a potem koleżanka podrzuciła nas do domu. W domu masło z carite, które na poparzenia garnkiem działa rewelacyjnie. Rano aloes, masło, aloes. Kolejnego dnia Mati obłożył mnie gliną, skóra była chłodna po zmyciu gliny. Dziś, czwartego dnia boli tylko trochę, nie mam ani jednego bąbla, ale ślad chyba zostanie na trochę, cały prawy bok, prawe ramię, prawa połowa pleców, prawa strona nosa, prawa połowa brzucha, na szczęście nie mocno i odrobię piersi na górze. Wszystko poza biodrem fantastycznie swędzi, biodro jeszcze pobolewa. Ajajaj...
Wyprawę mimo spalenia i żali drugiego dnia uważam za wspaniałą. Mając świadomość, że za ok. 2 tygodnie wyruszamy na południe powrót do vilii w sobotę długiego weekendu po 3 dniach nieobecności był bardzo miły, wszyscy znajomi kręcący się to tu to tam, sprzedający naszyjniki, pizzę czy ciasta lub odwiedzający, czy jedzący te przysmaki. Aj każdy dzień dziękuję, że te pierwsze miesiące emigracji i ciąży spędziliśmy w tak uroczym miejscu, wśród tylu życzliwych, dobrych i przede wszystkim ludzkich ludzi. Wiem też co mogę zrobić docierając do celu w Argentynie, jak lepiej się zorganizować, co już robimy, jak wykorzystać czas aklimatyzacji. Duża szkoła czas tu spędzony. Dziękuję Capao!

1 września

Najpierw przyszedł 1 września i automatycznie wróciłam do wspomnień, jak to było gdy po wakacjach nadchodził pierwszy dzień szkoły. Ogromna chęć zobaczenia się z koleżankami i kolegami ze szkoły, emocje z tym związane, świadomość powrotu do nauki i coroczne postanowienia uczenia się na bieżąco zamiast na ostatnią chwilę (nigdy nie udało mi się spełnić tych postanowień). Temu wszystkiemu towarzyszyła pewna niechęć, bo czas wakacji był miły, lato, wyjazdy, spotkania...
Poza tym wrzesień zawsze łączył lato z jesienią, czasem nawet z tą chłodną i mokrą. Liście drzew rosnących wokół boiska z tygodnia na tydzień zmieniały kolory, spadając dyskretnie jeden po drugim. Spódnice trzeba było komponować z rajstopami, a bluzy zamieniać na kurtki.
I tak, zobaczywszy datę 1 września, poczułam te wszystkie smaki i zapachy. I muszę przyznać, że szkoła to był bardzo miły kawałek życia.
Również wyobraziłam sobie Lechicką i już z punktu widzenia osoby dorosłej zobaczyłam jak zmienia się rytm życia domu, gdy dzieci idą do szkoły. Dla mnie, będącej z dala od rodziny, ta zmiana daje przyjemne poczucie spokoju, że dom tętni życiem i że w razie potrzeby mogę się skontaktować. Ta świadomość jest bardzo miła.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Refleksji ciąg dalszy.

Jak znajduję swoją przestrzeń? Dom? Powietrze, w którym nie tyle oddycha się lżej, ale i humor dopisuje, choćbym śmiać się miała do samej siebie. Marcowe ZWIERCIADŁO – balsam dla duszy, renesans dla polskości umysłu. Wyszedł na światło dzienne niedosyt kontaktu z kulturą polską, zaowocował pomysłami i uświadomił priorytety mojej kultury osobistej, która w wielu kwestiach ściśle powiązana jest z kulturą mojego kraju. Wszystkie aktualne refleksje składają się w całość, układanka emigracyjna się dopełnia. Piąty miesiąc ciąży daje poczucie stabilizacji, ukorzenia mnie, co nie znaczy, że przykuwa mnie do miejsca, nie powoduje, że wrastam czy zarastam. Ten wyjątkowy stan ujarzmia moje lotne nostalgie, czuję, że stąpam po ziemi i kroczę naprzód. Mimo podróży i braku własnych czterech ścian na tym kontynencie czuję ciepło rodzinne.

Odkryta na komputerze płyta Eddie Brickel – oh! Jaki przepyszny smak dzieciństwa! Prawie jak usłyszana przypadkiem w lokalnym radio Asia, czy Chicago, nie pamiętam nazw, ale dźwięki pozostają głęboko, podobnie jak Jethro Tull na jachcie na środku Atlantyku. Za każdym razem, gdy wracają podobne klasyki tamtych lat, doceniam jakie miałam szczęście wychować się w domu, gdzie słuchało się dobrej muzyki. To za spraw mamy. Tata zasłużył się trochę później zarażeniem sympatią do piosenek Jacka Kleiffa, choć w wykonaniu Kuby Sienkiewicza, którerazem z Gawłem znaliśmy któregoś lata na pamięć. Potem przyszedł czas na bosanowę, a jazzem to chyba genetycznie jestem obciążona, co sobie uświadamiam z roku na rok odbierając go za każdym razem lżejszym.
Były w moim życiu również epizody a la: „kto się lubi, ten się czubi”, co najbardziej dotknęło Sade, którą mimo parodiowania łyknęłam na pewnych wakacjach we Francji. Kompletnie nie rozumiem, jak mogłam nie rozumieć, co ciocia Arleta widzi w tej irytującej wokalistce, kobiecie o wielkich ustach, hahaha.

środa, 25 sierpnia 2010

Travel - welcome to.

Wszystko wskazuje na to, że wybierzemy się w podróż na południe. Gromadzimy informacje, rozmawiamy. Poza tym czeka wstępne omówienie trasy, przystanek na USG za 4 tygodnie, najchętniej Belo Horizonte, gdzie możemy zatrzymać się u mojego znajomego. Mamy też osobę chętną na przejęcie domu. Sama przyszła!
Krok po kroku pomysł nabiera realnych kształtów. Największym wyzwaniem będzie teraz spakowanie się. Odile! Dlaczego Cię nie posłuchaliśmy i nie wzięliśmy wózka na kółkach do przewożenia ciężkich rzeczy. Teraz byłby jak znalazł, szukamy substytutu, bo teraz 20kg sobie na plecy nie zarzucę z taką łatwością, jak to robiłam w pierwszym miesiącu ciąży:) Może część wyślemy paczką, są różne możliwości i chyba do końca sami nie jesteśmy świadomi ile mamy rzeczy, ale na pewno jesteśmy na plusie względem stanu po przyjeździe. Ja obrosłam w książki, Mati w ubrania.
Moim wewnętrznym rozmyśleniom na temat ruszenia się stąd towarzyszą setki pytań, takich jak:
1.jak poznać, że to jest właśnie to miejsce?
2.czy TO MIEJSCE musi być najlepsze i trzeba najpierw zwiedzić cały świat, by je znaleźć?
3.Czy gdy dojedziemy do Argentyny, nie zaczniemy żałować, że nie zostaliśmy tu...zawsze można wrócić, więc czy jest sens jechać i kółko się zamyka..
4.Może jadąc z celem dojechania do Argentyny, zatrzymamy się po drodze, gdzieś na południu Brazylii?
5.Czy teraz właśnie jest moment na znalezienia ziemi do zakupu?
6.Dlaczego Europa jest taka droga?
7.Czy mając poczucie, że znaleźliśmy własne miejsce na ziemi, czy nie zacznie nas nosić jeszcze bardziej??
8.Co w tym złego?
9.Skoro w Argentynie zimy są „sroższe” niż tu, to może na 3 miesiące w roku wyjeżdżać do Europy?
10.Czy ceny biletów do Buenos naprawdę są dużo droższe niż do Salwadoru z Europy? Nigdy nie zrobiliśmy podobnych, szczegółowych poszukiwań.
11.W Argentynie mamy stolicę prowincji Cordobę na godzinę drogi od miejsca, gdzie myślimy się zatrzymać (okolice Capilla del Monte czy San Marco Sierras), a Cordoba i Buenos dzieli podobny dystans jak Vale do Capão i Salwador. Czy komunikacja i kontakt ze światem nie wydaje się prostsza? Tam nie tylko internet jest łatwej dostępny, ale i powszechne są tak zwane locutoria, gdzie można dzwonić za granicę duuużo taniej niż z budki telefonicznej, choć mając internet... Czy te wszystkie dogodności i ułatwienia faktycznie przyniosą szczęście, czy zaczniemy marudzić, że teraz mamy kontakt z rodziną i znajomymi, a za grosz kontaktu z ludźmi? Obawa przed nieznanym? Czy trzeźwe rozpatrywanie za i przeciw.. Z innej strony ogromna tęsknota za tym krajem i przesadnie nostalgicznymi i przesadnie dramatyzującymi jego mieszkańcami. Ciekawość odnalezienia się w miejscu, gdzie rozumiemy język.
I tak mieli moja głowa różne tematy, od najbardziej banalnych po najbardziej skomplikowane. Jednym z głównych pytań jest: jak ma się sprawa wizyt prenatalnych na miejscu, spotkań kobiet ciężarnych, które choć nie są konieczne są bardzo miłe, czy są tam akuszerki? Czy porody w domu są równie normalne jak i tu?
Z drugiej strony słyszymy, że są osoby podróżujące między tam i tu, więc chyba coś łączy te miejsca, a życie w zgodzie z naturą zrzesza podobnych ludzi, podobne idee i wygląda na to, że nie ma powodu do obaw, jedynie kwestia czasu, jak widać na przykładzie Capão – 2, 3 miesiące, na aklimatyzację, teraz znamy ludzi z widzenia, wiemy kto z kim, kiedy i jak, komu można coś zostawić dla innej osoby i że jak nie mamy drobnych, albo pieniędzy przy sobie, to i tak nam dadzą co potrzebujemy, bo wiedzą, że tu mieszkamy. Z dnia na dzień bardziej domowo, zwłaszcza miłe, gdy dotyczy relacji z osobami lokalnymi – tzw. nativami.
A równolegle wzrasta poczucie świadomość noszonej wewnątrz rosnącej istoty, co daje ogromną przyjemność i spokój. Jeszcze nie czuję ruchów, ale ogromnie cieszy mnie nasze współistnienie i współpraca. Teraz zaczął się najprzyjemniejszy okres ciąży – w niepamięć odchodzą słabości, mdłości i niepewności, a budzi się siła i kreatywność, co budzi więcej energii, radości i spokoju. Gdy coś mnie smuci, nie mam siły tego w sobie tłumić i mogę wypłakać natychmiast rzekę łez, ale to też ma swoje plusy i zalety, bo nie zalega potem żadna drzazga.
Partnerstwo z Matim przechodzi rozkwit. Nie znaczy to, że wszystko jest różowe i landrynkowe, tygodnie pełne są sporów i dyskusji, ale nad wyraz konstruktywnie wpływających na nasze relacje. Czerpiemy ogromną naukę i z życia we dwoje, i z ciąży, i z podróży. Jesteśmy szczęśliwi ze sobą i to jest najważniejsze, bo tam gdzie jesteśmy, jesteśmy w domu.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Salwador, 11-14.08

Zeszły tydzień miał jeden główny cel, którym była wyprawa do Salwadoru. Od niedzieli, kiedy to większość osób przychodzi na rynek i jest to dobra okazja do spotkań i rozmów, pytaliśmy czy nikt nie słyszał o transporcie do Salwadoru. Dużo turystów przyjeżdża samochodami, niektórzy miejscowi dość regularnie jeżdżą załatwiać swoje sprawy i autostopem, bądź dzieląc koszty można się zabrać. Nie udało się jednak. W poniedziałek miałam wizytę u lekarza, więc od poniedziałku wieczorem gotowi byliśmy ruszyć, jednak nie udawało nam się skontaktować ze znajomym znajomego, gdzie moglibyśmy się zatrzymać i we wtorek wybraliśmy się potwierdzić numer telefonu, co również się nie udało, spotkaliśmy za to parę Francuzów, podróżujących od 10 miesięcy (Kuba, Meksyk, Panama, Kolumbia, Ekwador, Peru, Brazylia). Zaprosiliśmy ich na kolację. Zmierzali na południe, w stronę Argentyny. Kolejny raz Argentyna.
Zrobiła się środa, wrócił znajomy Paulo z Salwadoru, ostatnia szansa na nocleg. U rodziców okazało się, że przyjechała kuzynka w odwiedziny, ale zadzwoni jeszcze do przyjaciela. Ok. Mati capoeira, ja jakieś pranie, zakupy na kanapki, upominki dla Eduardo i Izabel (u których zatrzymaliśmy się po przyjeździe z Europy), obiad, chmury, chłodno, Paulo poszedł odwiedzić kolegę i nie wraca, nic nie wiemy, zaczyna się robić ciemno, koniec pakowania, robię kanapki na drogę. Mati zjada wszystkie swoje, zaczyna padać deszcz, Paulo przekazuje wiadomość, że znajomy pojechał do Sao Paulo, ale, że da się zorganizować klucze i że nam napisze. Leje. Humory z deszczem opadły kompletnie. Ale decydujemy, że jedziemy w ciemno. Wychodzimy, przestaje padać, zabierają nas turyści, w wiosce piję Coca-Colę z lodówki i spokojnie czekamy na busa. Gdy przychodzi kierowca okazuje się, że ma komplet. Ale upycha nas jak sardynki, ja siedzę jako 5 na 4 osobowej kanapie, Mati na nadkolu. Docieramy do Palmeiras. Najdłuższa podróż, ale przyjemna. Wyjazd z Capao przynosi refleksje, z ciemnego busa widzę oświetlone twarze mieszkańców, których w większości znam z widzenia. Dobre ciepłe myśli i poczucie, jakbym wyjeżdżała na długo lub na zawsze.
W Palmeiras 1,5h do autobusu, czas mija szybko w miłym towarzystwie Hiszpana o imieniu Roy. Kanapka, herbatka, panowie piwko. Przyjeżdża autobus. Pierwsze dwie godziny Mati pada i śpi jak zabity, ja się wiercę, nie mogę oddychać, bo brak świeżego powietrza w autobusie i śmierdzi chyba wc. Po 25 minutowym postoju i kolejnej kanapce idę na 2 wolne miejsca z przodu autobusu i zasypiam. Budzę się o 5.20 na przedmieściach – niekończących się fawelach Salwadoru. Na miejscu, o 6, idziemy z Royem do dworcowej kawiarni na pseudo śniadanie. Kawa z mlekiem i jedyny słodki wypiek (Brazylijczycy czarna kawa z cukrem, a la lukier + drożdżówki na słono, z farszem mięsnym). Mati sok sztuczny (sympatyczna pani powiedziała, że artificial) z aceroli. Nasza śniadaniowa pobudka zajmuje ok 1,5h. Z dworca przemieszczamy się kładką na wielki kompleks przystanków autobusowych i minimum 40 minut czekamy na autobus jadący na lotnisko. Autobusy podjeżdżają bardzo szybko, przystanek ma długość 5 autobusów, więc trzeba widzieć każdy nadjeżdżający autobus, bo na przedniej szybie na opis dokąd jedzie. Oczywiście jeden parkuje z przodu, inny na samym końcu. Ludzie biegają po przystanku w te i nazad. My stoimy z plecakami i czekamy. Przyjeżdża. Kolejne 40 minut albo i więcej zajmuje dojazd na lotnisko. Docieramy parę minut po 9. Przebieramy się w łazience i idziemy przedłużyć wizę. Udaje się załatwić wszystko w pół godziny. Kolejna sprawa to zwrot biletów TAM, na 19 sierpnia z Sao Paulo do Montewideo w Urugwaju. Okazuje się, że na miejscu można tylko zamienić, a zwrócić można tylko przez agencję, gdzie zostały kupione (Frankfurt). Dzwonimy do Eduardo i umawiamy się na sobotę. Wracamy do miasta.
Wysiadamy w dzielnicy Barra. Kiedyś przepiękne miejsce, dziś zaniedbane, jak później wyjaśniła Isabel, pełne prostytucji i handlarzy narkotyków. Troszkę chyba przesadzona opinia, bo dość spokojna dzielnica.
Pierwszy punkt - plaża. Woda kokosowa, plusk w oceanie. Obiad – wątróbka i bif wieprzowy, napój gazowany Guarana. Szukamy internetu, by sprawdzić, czy Paulo napisał coś w sprawie noclegu. Nic. Strona Agencji do zwrotu biletu jest cała po niemiecku.
Krążymy po okolicy szukając noclegu. Znajdujemy coś i idziemy na Acai z bananami i musli – pycha mus, czy sorbet. Odkrywamy, że ostatnim razem, chłopak z Couch Surfingu, u którego nocowaliśmy zaprowadził nas tam najbardziej okrężną z możliwych dróg. Tym razem wszystko wydaje się prostsze i odcinki do pokonania dużo krótsze. Znajdujemy pousadę – taki rodzinny pensjonat. W dobrej cenie i bez klimatyzacji. Wymrożeni w Capao marzyliśmy o spaniu tylko pod prześcieradłem, a tu każdy zachwala, że jest klima... Jemy kolacje w pokoju z produktów zakupionych w sklepie spożywczym. Warzywa nieporównywalnie droższe. Inne produkty, tzw. suche w podobnych cenach.
W pousadzie oglądamy telewizję brazylijską, wiadomości - wielkie halo z każdej drobnej sprawy, telenowele i zagadki kryminalne CSI.
Budzimy się wcześnie, ale nie zrywamy się z łóżka, korzystamy z uroków temperatury 24 stopnie 24h na dobę. Przed 9 ruszamy na śniadanie i spacer, pokój mamy do południa, więc możemy iść bez bagaży. Tak spacerując bez planu, znajdujemy sklep z produktami naturalnymi (włosy kukurydzy na hemoglobinę we krwi dla mnie), obok internet i obok ciucholand. Po śniadaniu wracamy i załatwiamy wszystko od ręki. Włącznie ze zwrotem biletów lotniczych, dzwoniąc do agencji ze skypa. Dzwonimy również do Eduardo, by poinformować, że nasze noclegi nie wypaliły i że wracamy dziś w nocy o 23 i czy ma czas, by spotkać się z nami po pracy. Mówi, że oddzwoni (mamy komórkę brazylijską).
Wracamy do pousady, pakujemy plecaki i idziemy zjeść rybkę, czekając na telefon od Eduardo. Podczas jedzenia dzwoni Isabel oburzona, że nie dzwoniliśmy w czwartek, że nie mamy gdzie nocować, że przecież nie jesteśmy sobie obcy, itp., itd. i że jest w mieście, więc po nas zajedzie za około 1,5h do centrum handlowego Barra. Idziemy tam, kupujemy bilety powrotne na kolejny dzień, na sobotę na 23. Potem ja kawiarnia, kawa i największy tort truskawkowy jaki widziałam, a Mati biega po centrum, by doładować telefon, a wraca ze spodniami.. Kończymy tort – porcja minimum dla dwojga i idziemy na zewnątrz, bo Isabel ma niebawem podjechać.
Jedziemy do Lauro de Freitas, gdzie mieści się firma Eduardo. Po drodze rozmawiamy, z prawdziwą przyjemnością i komfortem, że nie męczy nas słuchanie Isabel, jak 2,5 miesiąca temu, bo rozumiemy prawie wszystko. I tak trochę o Capao, o ciąży i tu okazuje się, że 30 lat temu Isabel mająca problemy z wątrobą zmieniła dietę, którą trzyma do dziś za sprawą doktora Aurio, tego samego, który przyjmuje w Capao i jest naszym lekarzem rodzinnym. Świat jest mały.
W biurze Eduardo ponad godzinę siedzimy i się internetujemy. Komary tną na potęgę. Jedziemy do domu (tuż za Lauro de Freitas). Psy nas rozpoznają. Eduardo przyrządza rybę (tuńczyk w marynacie octowej z cebulą, z pietruszką i małymi caneloni). Pasta pierwsza liga - al dente, smak wyśmienity. Potem panowie po likorku i spać. Komary, materac dmuchany, brak poduszek pod kolana, barki, pół nocy leżę na wznak i oddycham, co by chociaż odpocząć i udaje się, zasypiam i do 7:30 śpię już z prawdziwą przyjemnością. Całą sobotę spędzamy w domu. Mati w międzyczasie jedzie z Eduardo po zakupy, kupując też trochę produktów dla nas. Ja lekko sfrustrowana – jak w klatce, zabieram się za pisanie listów. Wracają i zaczyna się kolejne szykowanie jedzenia. Kolejna ryba – Agata potrzebuje protein. Tym razem ryba ray fish, taka z długim ogonem i na planie rombu, bądź kwadratu (ciało usytuowane jest po przekątnej, dwa trójkąty to płetwy wyglądające jak skrzydła). Te ryby pływały pode mną na Karaibach, widziałam je tam pierwszy raz snurkując.
Więc sote z sosem z kaparów na wierzchu i z gotowanymi, obsmażonymi ziemniakami do piekarnika. Równolegle Isabel przygotowuje typowe danie brazylijskie, znów zapomniałam nazwę. Składniki, ziemniak iniami (czy jakoś podobnie), cebula, mąka z manioka (innego korzenia z rodziny ziemniakopodobnych) pomidory, pietruszka. Bardzo smaczne. Po ogromnej porcji ryby, ziemniaków i tego specyfiku Isabel, krem z awokado, z miodem, lodem, kroplą aromatu migałowego. Skończyliśmy ok 17 popijając kawą. O 19 nadal nie mogłam się ruszać, a mój brzuch przypominał 7 miesiąc. O 20 zbiórka i do Salwadoru z misją zakupu stanika dla ciężarnej. W centrum handlowym Iguatemi (na przeciwko dworca autobusowego) we trójkę szukamy, Eduardo pyta, potem już oni odpoczywają (Eduardo ma przeciążone kolano), a ja biegam sama. Operacja zakończona sukcesem. Wychodząc z jednego ze sklepów znajduję ich na przestrzeni rekreacyjnej, Eduardo odpoczywa słuchając Matiego grającego na fortepianie i śpiewającego. Przy 4 piosence pojawia się ochroniarz z drugim gościem, który zorientował się w sytuacji (że to nielegalny sympatyczny wybryk) i grał na zwłokę zagadując ochroniarza. Mati złożył fortepian – okazało się, że wcześniej z Eduardo go otworzyli, bo spoczywał sobie nietknięty i pusty, ja zastałam całkiem przyjemny kącik, z odpoczywającymi ludźmi wokół fortepianu.
Kupiliśmy produkty na kanapki, Eduardo podwiózł nas pod samo wejście do dworca, choć dzieliła nas tylko kładka z centrum handlowego, ale ze względu na jego pojmowanie bezpieczeństwa lepiej było nie chodzić po kładce z plecakami w nocy. Podziękowaliśmy gorąco za cały wspólnie spędzony czas. I zjedliśmy kolację w poczekalni. Przy wejściu do strefy tylko pasażerów (coś a la bramki na lotnisku) spotkaliśmy Omera, Izraelitę podróżującego od 9 lat, wymęczonego i pytającego o Vale do Capao jak o zbawienie.
Omer dziś nadal jest z nami i szuka domu do wynajęcia, mile zaskoczony niskimi cenami (szukając na internecie jedyne znalezione noclegi wynosiły 50euro za noc). Kolejny podróżnik, szukający swojego miejsca. Może bardziej doświadczony, bo zbudował już kilka domów i widać, że typ złota rączka.
My? My między wyjazdem do Argentyny i zostaniem na miejscu. Ja ostatnio nawet podbiegam sobie chodząc, więc możemy wyjazd zorganizować we dwoje. Możemy pojechać i wrócić na ostatni trymestr. Nie hamujemy się w rzucaniu idei i rozpatrywania ich od strony praktycznej.

Wiosna - przed Salwadorem

Od czterech dni czuć nadchodzącą zmianę. Dyskretnie pojawiają się nowe odgłosy zwierząt lecz przede wszystkim znacznie mniej pada. W zasadzie chyba nie padało przez kilka dni z rzędu. Nie zawsze od 6 jest pełna lampa, ale tym lepiej, bo słońce jest tu bardzo silne. Ta zmiana ma się nijak do widoku pierwszych przebiśniegów i pierwiosnków, ale tu czuć, że ludzie odetchnęli z ulgą. Na mnie też ze słońcem spłynęła nowa energia. Nowe siły i motywacja. Poranki zachęcają do wyskoczenia z łóżka i otwarcia wszystkich okien, by ogrzać ochłodzony nocą dom. Szkoda tylko, że słońce niezmiennie zachodzi o 18, ale wczoraj i po zachodzie, mimo gorącego dnia, temperatura nie spadła gwałtownie, jak to często bywa. Ostatnim odkryciem na rozgrzanie skostniałego ciała jest ćwiczenie żąglerki. Oczywiście latają piłki we wszystkie strony, jak na początkującą przystało, a ja za nimi. Po 10 minutach pot wstępuje na czoło.

In to the wild - zaległe wpisy

Wczoraj obejrzałam film „In to the wild”. Jeden z tych filmów, które rodzą mnóstwo refleksji, a zatem pomagają przypomnieć sobie kim jestem i co ma dla mnie znaczenie. Jakie relacje z otoczeniem i w jakich proporcjach powodują, że czuję się dobrze.
Przepiękny film, niesamowite widoki, muzyka, cytaty. Perełka amerykańskiej produkcji. Polecam gorąco.
Swoją drogą, zastanawiam się, jak to się stało, że nie dość, że nie widziałam wcześniej tego filmu to, co więcej, nawet o nim nie słyszałam. Produkcja 2007 rok.
Bohater przypomina mi bardzo Dimitriego (współlokatora z Karaibów). Albo zbieg okoliczności, albo pewna inspiracja po obejrzeniu filmu, albo wszystko naraz:) Od postury, przez gesty, liczbę pochłanianych książek, wreszcie po ciągoty do zaszywania się głęboko wśród natury. Wiąże się to dla mnie z ogromną odwagą, a połączenie z dużą wrażliwością buduje piękno postaci.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Aktualizacja geograficzno – lokalizacyjna.


Mieszkamy w Brazylii, w prowincji Bahía, w regionie o nazwie Chapada Diamantina, w dolinie Vale do Capao w miasteczku Capao. Adresowa nazwa jest chyba jednak CAETE-ACU (sama nie rozumiem do końca tego systemu). Z Capao do Palmeiras jest 20km drogą bitą. Z Palmeiras do Salwadoru ok 600km (jedzie się ok 7h autobusem).
W Capao mieszkamy na ulicy Kotów – rua dos Gatos. Mniej więcej lokalizacja naszego domu zaznaczona na zdjęciu mapy.
Dla osób korzystających z mojego skypa, jest tam zapisany numer telefonu 005575 33441008 (mojej najbiższej budki telefonicznej) jako Agata Palmeiras (rozbieżność nazw w tym przypadku niezależna ode mnie, Madzia zapisa
ła ten numer:D)

piątek, 30 lipca 2010

Ciąża

Zanim zaszłam w ciążę, miałam w głowie jedynie wyobrażenie tego stanu. Mimo dwóch ciąży mamy, które przecież rosły dzień po dniu obok mnie, ale dziś wiem, że to było dawno temu i mając 14 czy 18 lat myśli i odbiera się ciążę zupełnie inaczej niż mając 30. Basia w zasadzie była bieżącym źródłem informacji, bo opowiadała mi nie tylko o swoich doświadczeniach, ale i wielu koleżanek. Ja sama pamiętam, że lata miałam gdzieś w głębi paraliżujący strach fizyczny, mimo jakże wszystkim chyba znanych chęci zostania mamą, że ten brzuch, tak duży i delikatny zarazem, że coś mu się stanie, że co gorsza ja nieumyślnie coś mu zrobię. Ale natura wszystko doskonale przewidziała.
Brzuszek rośnie dużo wolniej niż świadomość, odpowiedzialność i instynkt macierzyński. I tak, nie mając jeszcze brzucha, z jednej strony korzystam ze spania na brzuchu, plecach i wszelkich innych czynności, które naturalnie mniej męczą bez 9kg arbuza, dźwiganego przed sobą. Z drugiej zaś strony bardzo ciekawa jestem jak to jest z tym arbuzem:) No i przede wszystkim jak zmienia się świadomość i relacja z dzidzią, gdy jej ruchy są na tyle silne, że mama je odczuwa. Ja mam świadomość ciąży, jej kolejnych miesięcy, przygotowuję się do porodu, zarówno mentalnie, jak i ćwiczeniami oddechowo – fizycznymi. Jednak najczęstsze pytania to: czujesz czy to chłopiec, czy dziewczynka?, bądź: czujesz, że to realne? Odpowiedzi: nie czuję specjalnie, żadnej preferencji płci. Często wywołują reakcję: jak to? To samo dotyczy się realności. Tak czuję, że realnie mam wciąż gazy, 1-3 razy w nocy siusiam, ostatnio polepszył mi się apetyt i zmniejszyła niechęć i wrażliwość na pewne zapachy, której nie dało się nie czuć realnie, ale Fasolka ma 4, może 5 cm, nie czuję jej w żaden poza myślowy sposób. Tak więc pierwotne poczucie wręcz zakłopotania przy odpowiadaniu na tego typu pytania już mi przeszło. Mati wymyślił odpowiedź w razi natrętnych pytających:Z zachwyconym wyrazem twarzy mówię: Hermafrodyta!
Nie będziemy pytać o płeć, jeżeli przy kolejnym USG nie ustawi nam się dzidzia tak ewidentnie, że bez lekarza się zorientujemy to będziemy czekać w nieświadomości i naszych przeczuciach na dzień urodzin.
I tak zmiany fizyczne jakie są widoczne na dziś dzień to jak to mówi Iza, biust Bridget Bardot, na szczęście już mniej bolesny, początki jednak były dość męczące, cała klatka piersiowa i ramiona mi się zamykała i trudno było mi oddychać, zwłaszcza w nocy, gdy nieświadomie tylko pogłębiałam te bolesne pozycje na boku. Teraz jest całkiem przyjemnie, czekam aż osiągnie maksimum, by zakupić odpowiedni biustonosz, co nie jest łatwe w moim przypadku, bo każdy ucisk brzucha lub pod biustem powoduje nudności, ale coś się musi znaleźć. Utrata 1,5kg, która w zasadzie daje większy komfort i lepszą formę, a na razie nie daje powodów do niepokoju. Włosy mi rosną i nie wiem, czy po prostu teraz czuję ile ich mam, czy naprawdę zaczęły rosnąć szybciej i stały się gęstsze. Grzybiczne plamki na brzuchu, które mentalnie staram się wykurzyć, bo procedura smarowania się 1x dziennie przed prysznicem cytryną i 2x dziennie maścią w ogóle mnie nie bawi. No ale łykam od tygodnia witaminy i minerały w dawkach jak dla konia, ponoć najlepsze z najlepszych. Piję soki żelazo-kwasofoliowe i czasem czuję się jak wielka menzurka:) Objawy mniej widoczne, a bardziej odczuwalne to również mniejsza senność, teraz idąc spać między 20 a 22 o 5 z pierwszymi kogutami ja zaczynam oszukiwać i zakrywać sobie oczy apaszką, tak, by do tej 7:30 jakoś dociągnąć w półśnie. Zachód słońca przynosi często ziewanie i niesłychaną ciężkość powiek, ale budzić się z kogutami wydaje mi się normalniejsze niż chodzenie spać z kurami, więc od 18 do min 20 przeczekuję, ostatnio nawet mam apetyt na małe kolacyjki, więc mam co robić, bo czytanie, bądź używanie komputera, przy żarówkach energooszczędnych o chłodnym i za słabym świetle męczy dwukrotnie. Również czytanie w łóżku skrzętnie opatulonym moskitierą z włącznikiem światła przy drzwiach jest mało praktyczne. Zamierzam zorganizować stolik nocny z lampką. Wczorajsze odkrycie, bo wreszcie dach został naprawiony i nie kapie na łydki Matiego, mogliśmy zatem odsunąć łóżko od drzwi łazienki(jedyna pozycja zapewniająca suchość łydek) i jest dojście z dwóch stron do łóżka i kontakty na lampki również z dwóch stron. Wcześniej pokój wyglądał jak jedna łazienka w fazie projektu w zdaje się jakiejś konkursowej mieszkaniówce pewnego gdańskiego biura projektowego, gdzie na wejściu do łazienki stała wanna, co bardzo bawiło szanownych inżynierów architektów:) A ja główna zainteresowana toaletą w godzinach nocnych miałam bezpośredni kontakt z drzwiami:)
Kolejną nowością było dla mnie szybkie męczenie się. Nauczyłam się szanować stan głodu, wręcz do niego nie dopuszczać i zmęczenia. Czyli nie mogę długo stać, więc jak piorę, to sobie siadam i czytam książkę w przerwach, bądź jak gotuję, to na siedząco. Chodzenie jest dużo mniej męczące, idąc spokojnie, czasem przystając, gdy jakaś górka mnie wykończy mogę chodzić ze śpiewem na ustach. Ostatnio chyba wracają siły i tak szybko szłam, że miałam wrażenie, że mnie same nogi niosą. Wspaniałe uczucie, często jednak czuję, że ja muszę te nogi mobilizować, bądź wręcz ciągnąć za sobą:) I tak z takim drobnym zmęczeniem, przychodzi spadek nastroju, jednak bardzo łatwo przepędzić to zmęczenie siadając i popijając herbatę z cytryną i miodem lub przekąszając małe „conieco” albo po prostu wyciągając się na łóżku jakiś czas.
Nie taka ciężka ta ciąża jak na razie. Zbieram siły na te dodatkowe arbuzowe kilogramy. No i każdy dzień to dla nas nauka przede wszystkim cierpliwości. Myślę, że wyniki tej nauki jak dotąd są satysfakcjonujące. Rośniemy razem z Fasolką.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Ciut aktualności.

Teraz, gdy już oficjalnie wiadomość poszła w eter, mogę pokrótce opowiedzieć kiedy co i jak.
Jeszcze goszcząc u Sandry jednego dnia źle się poczułam i wtedy już wielkość piersi i męczenie się z większością zapachów dały podejrzenia.
Parę dni później przeprowadziliśmy się do kiosku i któregoś dnia wybrałam się na badania do Palmeiras. Poza badaniem na pasożyty w systemie pokarmowym zrobiłam również badanie krwi pod kątem ciąży, z nastawieniem, że jeśli to nie ciąża, to nie wiem co mi jest. Wynik krwi wyszedł pozytywny.
Krótko potem poszliśmy do przychodni. Ja lekko spięta, że każą nam płacić, a znajoma, co lubi opowiadać różne historie, raz wspomniała o domowej wizycie lekarza, która kosztowała 200R$ (1R$~1,90zł). I tak Mati powiedział do pani recepcjonistki: „Moja partnerka jest w ciąży”, na co pani spokojnie: „A, dokument poproszę”
I tak zostałam zapisana do przychodni, gdzie mam co miesiąc wizyty bezpłatne. Wizyty na zmianę są z pielęgniarką położną i lekarzem Aureo. Aureo, mieszkał w Chile i mówi po hiszpańsku. Jest również jedną z czterech osób, które na początku lat 80 założył Lothloren, pierwszą komunę w Vale do Capao. Widziałam jego zdjęcia z długimi włosami, grającego na gitarze. A teraz nadal sobie tu mieszka i robi dobrą robotę. Parę dni temu dowiedziałam się, że również był akuszerem. Nie wiem jaką ma specjalizację medyczną, wiem, że również jest lekarzem naturalistą. Jednak na zmiany grzybiczne na brzuchu, które okazały się moim słabym punktem obniżonej odporności, przepisał Clotrimazol.
Natalia – położna, która broni się w styczniu, przyjechała do Vale do Capao, by nabrać doświadczenia, i tak samodzielnie odebrała chyba ponad 3 porody i asystowała przy innych. Chyba nie spodziewała się takiego tempa. Porody w domach.
Pierwsza wizyta była z Natalią. Uzupełniła książeczkę ciążową, wypisała skierowania na badania rutynowe, zbadała piersi, brzuch, nogi, czy nie opuchnięte. Pierwsze jej pytanie było: „Więc jesteście w ciąży?” Na co Matiemu się łza w oku zakręciła, a drugie pytanie było, czy jesteśmy szczęśliwi. Potem jeszcze czy to pierwsze dziecko, a Mati na to: „Chyba tak...”
Te prenatalne wizyty połączone są z zajęciami dla ciężarnych, które odbywają się w środy i prowadzi je Sonia. Sonia jest drugą z czterech osób, które założyły Lothloren. Jest nauczycielką jogi. Przeurocza osoba, w październiku zostanie pierwszy raz babcią. Będzie przerwa w zajęciach, bo jedzie do córki, która mieszka w Salwadorze.

My do Salwadoru wybieramy się w połowie sierpnia, by przedłużyć wizę, zrobić zakupy produktów nieosiągalnych lub osiągalnym za jakieś szalone sumy, typu migdały lub orzechy, czy olej z oliwy. Również chcielibyśmy zwiedzić Chapadę, bo wiele osób powtarza, że są miasteczka a la Vale do Capao sprzed 10 lat z lepszą infrastrukturą, np. internet, zasięg. Potrzebujemy do tego jednak samochodu. Chcemy zaproponować znajomym, żeby pożyczyli nam za drobną opłatą. Oni mieszkając w Capao nie korzystają z samochodu. Tak więc zapakowalibyśmy się z sąsiadami i zrobili kiludniowy tour na południe.

Pogodowo bez zmian, leje i świeci słońce i wieje. Na słońcu piorę sobie w samych majtkach lub czytam książki za domem na stołeczku. Grzyby nie lubią słońca, więc jednym z zaleceń lekarza było wystawianie brzucha na słońce. Mati wykarczował korony drzew, tak by słońce dłużej nagrzewało dom i dzięki temu dłużej można siedzieć na słonku w pełnej dyskrecji za domem.

Samopoczuciowo coraz lepiej, choć zmęczenie nadal dopada zbyt niespodziewanie, na szczęście równie niespodziewanie pojawia się energia. Nie mogę zatem robić sztywnych planów, tylko bieżąco dostosowywać się do aktualnych warunków fizycznych. Apetyt mi się poprawił i pomaga jedzenie często a mało. Długie przerwy (np. 3h) przynosiły mdłości i niechęć do jedzenia.
Mam cichą nadzieję, że teraz w drugim trymestrze wrócą mi siły na tyle, by móc zrealizować jeden ze szlaków, których miliony nas otaczają. Wciąż oglądam te góry z doliny, mam ochotę spojrzeć z góry na dół. Nie mogę się doczekać.
Brzuch rośnie jedynie od wzdęć, a lędźwiowa część kręgosłupa już daje się we znaki. Nie wiem, czy to kwestia materaca z kiosku, czy ciąży. Ćwiczę, chodzę. Dbam o siebie ze wszech miar.
Apetyty z mielonych przeszły na kotlety ziemniaczane z sosem grzybowym. Także poproszę serdecznie babcię Irenkę o przepis. Bo grzybki mam nadzieję, że suszone niedługą dotrą od mamy.
Poczta działa różnie. Dwie przesyłki wysłane 22.06 z Gdyni i 23.06 z Warszawy doszły w odstępie 2 tygodni. Pierwsza dotarła gdyńska. Teraz zobaczymy ile będzie szła od Madzi i od mamy. Nawet sobie nie wyobrażacie jakie miłe są wyprawy na pocztę. Czuję się jak 15 lat temu, gdy wchodząc na klatkę schodową, spoglądałam na skrzynki na listy, a korespondowałam wtedy na dużą skalę Warszawa-Gdańsk.
Dziękuję serdecznie za pocztówkę z Brukseli, Basiu!!! Ale niespodzianka! Doszła w środę, 21 lipca.

niedziela, 18 lipca 2010

FOTOS

Zdjęcia wreszcie działają!! Aktualne zdjęcia na pasku po prawej, pod nazwą BRAZIL.

Wyprawa do Seabry.

W czwartek wybraliśmy się do Seabry, moja najdłuższa, jak dotąd, lokalna wyprawa (Seabra leży kawałek za Palmeiras i łączy je droga asfaltowa). 2H drogi, z czego 1,5h to dotarcie do Palmeiras drogą bitą zahaczając o wszystkie możliwe wioseczki i dzielnice zbierając pasażerów.
W Seabrze zrobiliśmy zakupy, pobraliśmy pieniądze z bankomatu i wykonaliśmy pierwsze zdjęcia Fasolki, którą podejrzeliśmy przez USG. Nasza maleńka Kreaturka ma 10,5 tygodni i mierzy 31mm (główka-pośladki).



Różne procesy jakie przechodzę dają świadomość „bycia w ciąży”, poczucie odpowiedzialności i ogólne poczucie, że coś się zmienia i dzieje z dnia na dzień. Jednak nie mam jeszcze kontaktu z fasolką, jest maleńka i brzuch widać głównie, gdy zjem coś a la kapusta. Stąd oglądanie maleństwa na USG mnie całkowicie zaczarowało. Leżałam wpatrzona w monitor, słuchając lekarza. Gdy wyszliśmy z gabinetu poczułam, jak miękko mi w kolanach i że mam zawroty głowy, jednym słowem ogromne emocje wezbrały. Bardzo miły moment.

Przeprowadzka

Przeprowadziliśmy się z małego kiosku do domu. DOM ma kuchnię z oknem i wyjściem na ganek, pokój dzienny z kominkiem, dwa pokoje z łazienkami każdy. Jeden z nich, z łóżkiem stał się nasza sypialnią, a drugi to pomieszczenie a la mała świątynia. Stoi w nim kozetka – stół do masażu, trzymamy tam też pasy do jogi i materac do ćwiczeń i dziś, drugiego dnia w nowym domu udało mi się zrobić całą sesję poranną jogi. Dało mi to dużo energii i siły na cały dzień. I spokój wewnętrzny, jakże ostatnio potrzebny.
Z tyłu domu, na ścianie kuchni, jest zainstalowany dwukomorowy zlew do prania, jedna z komór ma subtelną wersję tary do prania – pofalowany skośny blat. Komory obsługiwane są przez dwa niezależne krany. Rozwiesiłam sznurki do suszenia bielizny na słońcu i parę godzin prałam. Ogromne prześcieradła nieźle poprawiają krążenie, stopy mam ciepłe. I tak wyglądała nasza niedziela, Gicela prała równolegle przy ich punkcie prania, który widzę z naszego, jest nic porozumienia kobiet piorących, za oknem kuchennym Guillermo i Juan gotowali 2h obiad. Nasza kuchnia ma nowiusieńką, pełnowymiarową kuchenkę gazową z piekarnikiem! Test przeszła pomyślnie. Za drugim oknem, Mati masował francuską koleżankę o celtyckim imieniu, którego nikt nie pamięta.
Juan (Żuan) jest przyjacielem Jonasa (Żonasa), który ma żonę Polkę Dorotę. Dorota jest aktualnie w Polsce, ale już ma załatwiony pobyt w Brazylii i niebawem przyjeżdża do Vale do Capao. Słyszałam wcześniej od Matiego o wizycie Polki, ale nie sądziłam, że będzie tu mieszkać! Dwie Polki na takim końcu świata:) Cieszę się i czekam z przyjemnością na spotkanie i relację jaką przyniesie.
Przy okazji Juana – mała dygresjo-refleksja a propos imion. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego Joanna po portugalsku to Juana, skoro Juan to Jan. A Jan plasował mi się bardzo daleko od Joanny. Zaczęłam zdrabniać i już Jasiu i Joasia jakoś bliżej. Może dla Polaka jest to zupełnie oczywiste, jak Marian i Marianna, ale dla mnie to nowe odkrycie dnia.
Po obiedzie zrobiłam ciastka owsiane ze zmodyfikowanego przepisu Basi (więcej cukru, ale z trzciny, kakao, sezam i ziarno słonecznika, nie dodaję proszku do pieczenia, ani sody – działa!) Piekarnik jest wspaniały.
W łazienkach są prysznice z gorącą wodą. Gorącą!! Na podłodze kafle układane w szachownicę biało-kolorową. Kolorowa część to mozaika, całkowicie mnie pasjonująca, wykonana przez właścicieli, którzy nie boją się zdecydowanych zestawień kolorystycznych. Ściany w każdym w pomieszczeń (poza dwukolorowymi łazienkami mają trzy różne kolory. Zdecydowane róże, zielenie i niebieskości, czasem tylko wspomaga żółty, który chyba nie wyszedł, bo zamiast wpadać w pomarań, co by dało podobne nasycenie do pozostałych kolorów, przypomina raczej beżyk skromny. Dziś przyszła mi do głowy nazwa procesu twórczego nad tym domem - „deep trip”

Maryla Rodowicz.

Ostatnio patriotyzm objawia mi się regularnie, gdy sama pokonuję pieszo dłuższe dystanse. Jak się objawia? Otóż śpiewaniem! Tak, tak, kto by pomyślał. Na głos sobie śpiewam. Jednak po paru piosenkach stwierdziłam, że brakuje mi słów i że dobrze byłoby poprosić kogoś z Was o przesłanie mailem piosenek w formacie mp3, a słowa, to sama szybko mogę sobie na internecie ściągnąć. I tak myśląc doszłam do wniosku, że wszystko co śpiewam, śpiewała m.in. Maryla Rodowicz. I tak „Wsiąść do pociągu” i „Nocne gadanie” głównie mnie prześladują. Jednak któregoś wieczoru już w łóżku nagle poczułam natchnienie i pomyślałam, no cuż za oryginalność: Orkiestra gra... Znów Mary Rodo. Wczoraj czekając na panią od mleka przesłuchałam na iphonie cały album Bregovic & Kayah, wcześniej do snu Czesław Niemen śpiewał, a dziś Daab. Dochodzę jednak do wniosku, że wyjeżdżając na emigrację, dobrze przygotowana szafa grająca jest niezwykle ważna. A tak nie mam Soyki, Basi Trzetrzelewskiej, takie mnie nachodzą potrzeby muzyczne.

środa, 30 czerwca 2010

Deszcz.

Całą noc padało. Spałam dobrze. Wstałam o 7:30. Osobista poranna rutyna w samotności. Mati wstał po dwóch godzinach, gdy ja już potrzebowałam wyjść. Wydaje się być chłodno, gdy siedzi się wewnątrz bez ruchu. Jednak po paru minutach spaceru po kolei zdejmowałam opaskę spod czapki, czapkę, polar. Pierwszy raz wybrałam się dziś na teren LothLoren, pierwszej lokalnej komuny powstałej na początku lat 80. Duży teren, dużo zieleni, zwłaszcza teraz po deszczu, nie tylko lepiej ją widać, ale i czuć. Wszystko pachnie zupełnie inaczej.
LothLoren ma przestrzeń wspólną, na którą składa się duża kuchnia, piękne patio, biblioteka. Na terenie jest mnóstwo różnych tabliczek informacyjnych. Na przykład pod drzewem awokado opis na co i jak wpływa herbatka z liści. Zaszyłam się głębiej i dotarłam do plantacji bananów i grządek z warzywami i ziołami, wszystko otoczone drzewami, takie spokojne i bardzo byłabym szczęśliwa, gdybym mogła przygotować takie własne grządki. Kompost opisany, w 4 różnych stadiach, wszystko zadbane i praktyczne. Jutro pierwszy raz idę na spotkanie w tej części wspólnej zwanej templo, czyli świątynią. Ciekawa jestem jaka atmosfera panuje spędzając tam więcej czasu. Domy porozrzucane są po terenie dość dyskretnie. Wyglądają zachęcająco. Teraz pojęcie dom nabrało innego wymiaru. Jestem cierpliwa, ale również poniekąd zdeterminowana. Aby znaleźć ten dom na stan przejściowy zbliżony do wyobrażeń lub może prościej, zaspakajający potrzeby dojrzałych ludzi. Dający przestrzeń na rozwój i z kawałkiem ziemi jak najbardziej, za którą zabiorę się własnoręcznie. Już zmęczyłam się wyobrażaniem sobie domu i opowiadaniem o nim historii. Po prostu chce w takowym żyć. Prostym, praktycznym i dającym poczucie domu rodzinnego.

sobota, 26 czerwca 2010

Brazilian mix.

Swobodnie mogę powiedzieć, że ludzi czarnoskórych jest tu poniekąd bardzo trudno tak jednoznacznie zdefiniować. Ludzie w Brazylii mają wszystkie możliwe kolory skóry, więc rzadko widzi się „kawę z mlekiem” stąd przy czekoladzie mlecznej, kawa nie jest już taka czarna. Mnóstwo mulatów i mieszanka rysów afrykańskich z lokalnymi indian z domieszką europejską dała naprawdę szeroki wachlarz twarzy, wzrostów, włosów. Mulaci z zielonymi oczyma nic specjalnego.
Językowo dużo osób akceptuje nasz hiszpański z portugalskimi wstawkami, niektórzy specjalnie udają, że nie rozumieją, albo mówią szybko, czyli robią wszystko, żeby utrudnić komunikację.
Kulinarnie, podstawowe danie śniadaniowe to kuskus kukurydziny, gotowany na parze, z miodem, bananami smażonymi lub melasą, bądź sam. Mnie osobiście nie bardzo interesuje. Potem te zestawy bułkowe, mogą być mniej skomplikowane, np. z samym jajkiem. Do tego często sok owocowy lub witamina, czyli owoce z mlekiem.
Obiady to fasola, ryż, sałatka i może być mięso, kurczak. To klasyka lokalna. Są pizzerie wyśmienite i można znaleźć lazanię bądź steka. Kolacje chyba podobnie.

Odrobina ciekawostek!


Osiedliśmy wreszcie. Miejscowi już kojarzą nasze twarze, a regularne wizyty na rynku owocują w pewną zażyłość ze sprzedawcami, lepsze ceny i nietypowe ilości warzyw. Donia Raymunda sama już wiedziała, że chcę kupić bananas da terra (te do gotowania, bądź smażenia, czy pieczenia), bo za każdym razem pytałam czy są i za każdym razem miały być „następnym razem” i jak Mati zobaczył, że są, Raymunda zaczęła coś mruczeć pod nosem, jakby nie chciała sprzedać, bo były odłożone, nie zrozumiałam do końca, ale po chwili zobaczyła mnie i skojarzyła, że jesteśmy razem i że przecież oczywiście mam sobie iść wybrać. I tak mamy wielgachną kiść w domu i papkę, którą poznaliśmy u Eduardo. Te banany nazywają się bananas da terra, bo są stąd, a ta potrawka też jest potrawką indian. Kroi się takiego banana bez obierania na 4- 5 kawałków i gotuje 5 minut w wodzie. Odcedza, schładza ciut, obiera ze skórki i rozgniata widelcem. Do tego wrzuca się, najlepiej wiórki z kokosa, tuż po wypiciu agua de coco, ale ja dziś użyłam wiórków z paczki i też oczywiście smakuje. Wiórki pęcznieją trochę pod wpływem wilgodzi bananów i miękną. Pycha.
Podczas gdy siedzę w domu i wcinam tę papkę, wokół szaleje San Juan, największa w roku lokalna impreza. Wczoraj był ostatni dzień pracujący i już wieczorem zjeżdżali się ludzie, dziś nawet na drodze przed naszym kioskiem dosłowne wędrówki ludzi piesze i samochodowe, jak nigdy, do miasteczka się nie wybrałam, bo nie czułam się na siłach. Całe przedpołudnie kopiowałam płyty z muzyką lokalnych muzyków, którą nagrali przed festiwalem jazzowym i sprzedają przy okazji ruchu świętojańskiego. Także wspieramy niezależnych artystów Vale do Capao. Kopiowaniu towarzyszyło mi pisanie listu do mamy, w pozycji mocno wykręconej i bite 3 i pół godziny przed monitorem napełniły mnie satysfakcją i takim zmęczeniem, że padłam w pozycji relaksacyjnej jogi na podwórku i czekałam na powrót krążenia w nogach:) Dzień zleciał bardzo szybko. Bez wody (chyba ilość ludzi przybyłych o przyzwyczajeniach miejskich nie pomaga problemowi braku wody, zima jest tu okresem suchym i jest bardzo sucho mimo drobnych kapuśniaczków w ostatnich dniach).
O 16 Mati wybył do vilii, korzysta z ruchu i z Duglasem mają profesjonalne stanowisko masażystów. Z dwoma stołami do masażu i piękną tablicą, którą przygotowaliśmy wspólnie. Wyszła dowcipna i dobrze widoczna. Dwa dni malowania, w pozycjach przykurczonych dało zadowalający efekt. Łóżka przechowywane są jednym z barów w vilii (przypomnę, że vila mówi się na centrum wioski), także Mati idzie sobie spacerkiem z zapasem herbaty w termosie i prowiantem. Ja dziś miałam zanieść mu jedzenie, ale chyba zrozumie, że padłam, a tam wokół szaszłyczki smażą, pizze, że palce lizać sprzedają i inne lokalne wyroby. Myślę, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Sąsiedzi nasi, a w zasadzie Gisela poprosiła o masaż i zapytała jak wygląda sprawa „opłata według uznania” i tak masażu jeszcze nie było, a my mamy piękne 2 pary pościeli! Magda ostatnio pytała o prysznic i spanie, tak więc mogę odpowiedzieć, że ciepły prysznic można brać tylko przy dużym ciśnieniu wody, czyli najlepiej w środku nocy, udało nam się 3 razy! Więc ja grzeję wodę w dwóch garnkach i przy użyciu miednicy najpierw myję głowę, a potem resztę ciała. Raz na dwa dni. Pozostała higiena miejscowa, najczęściej w wodzie zimnej, zależy jakie partie:) Mati czasem gustuje w zimnych prysznicach, więc ma większe możliwości korzystania z prysznica. Nie wiem tylko, czy to faktycznie chęć ochłodzenia, czy niechęć do zabawy w grzanie wody i mieszania jej z zimną, itp. Kwestia spania natomiast do tej pory miała się tak, że śmierdzący stęchlizna materac przykrywaliśmy dwoma kawałkami materiału, za poduszki służą nam gwizdnięte z Air Condor jaśki, a za przykrycie mój otwarty śpiwór. Dziś zmiana obejmie wszystkie części! Mamy piękne fioletowe prześcieradło z gumką! 2 poszewki na jaśki i wielkie prześcieradło pod śpiwór (nie stosują tu poszewek, jak we Francji, Włoszech, Argentynie..) Aż oczy mi się zamykają na samą myśl, ajajaj, co za luksus. Jak tylko dotrzemy gdzieś, gdzie zatrzymamy się dłużej, już ogłosiłam, że kupuję materac, na co Mati powiedział, że jemu się świetnie śpi na podłodze, na co ja odpowiedziałam, że ja mogę spać sama na tym materacu bez żadnych problemów. Hehe. Już widzę jak nagle czułość by w Matim wzbierała trzykrotnie, czułość do materaca, dla częstszych wizyt.
Poza aktualnym świętem obejmującym nie tylko świętego Jana, ale i Św. Augusta i jeszcze jakiegoś świętego dużym nietaktem byłoby nie wspomnieć o rozpoczętym już jakiś czas temu mundialu! W którym Brazylia sobie bardzo dobrze radzi. Dotychczasowe wyniki Argentyny również wyglądały imponująco, ale nie wiem czy były prawdziwe, bo jak zobaczyłam 9 to mnie lekko zamurowało. Wybraliśmy się jednak na mecz Brazylia – Wybrzeże Kości Słoniowej. Juceli, właścicielka naszego kiosku ma 200m od nas bar, tu bary nazywają się Lanchonette, jej nazywa się Sabor de Trilha (smak szlaku). W barze wielki telewizor kineskopowy i bardzo sympatyczna atmosfera, kilkanaście osób popijających piwko, spokój, żadnych ryków podczas goli, byłam mile zaskoczona. Klimat a la oglądanie Klanu (jest jeszcze Klan?). Juceli przygotowała 3 michy popkornu dla swoich gości, a za ciasto i kawę zamówioną mamy zapłacić przy okazji, bo nie miała wydać.
Dziś, piątek, jakieś wrzawy i okrzyki a la prawie gol, więc pędem do Juceli pod koniec pierwszej połowy. Brazylia – Portugal. Tym razem ludzi tyle, że z trudem podeszliśmy do drzwi. Znalazły się jednak miejsca wewnątrz na podłodze. Na zewnątrz było chłodno. No i tam już nie wiedziałam, czy obserwować mecz, czy turystów zajadających śniadania. Matko! Pojawiły się ciepłe bułeczki z jajkiem smażonym, sałatą, serem i pomidorem wewnątrz. Tak więc po meczu, do końca trzymającym w napięciu, zamówiłam i zjadłam taką bułę. Wyśmienita. Bułki robią na miejscu, sałata, ser i jajka też tutejsze, pomidory chyba tylko przyjezdne. W trakcie meczu wypiłam kawę z mlekiem. Kawa robi mi naprawdę dobrze. Budzi i dodaje energii, a że pijam bardzo rzadko, za każdym razem na nowo odkrywam tę przyjemność.