wtorek, 17 sierpnia 2010

Salwador, 11-14.08

Zeszły tydzień miał jeden główny cel, którym była wyprawa do Salwadoru. Od niedzieli, kiedy to większość osób przychodzi na rynek i jest to dobra okazja do spotkań i rozmów, pytaliśmy czy nikt nie słyszał o transporcie do Salwadoru. Dużo turystów przyjeżdża samochodami, niektórzy miejscowi dość regularnie jeżdżą załatwiać swoje sprawy i autostopem, bądź dzieląc koszty można się zabrać. Nie udało się jednak. W poniedziałek miałam wizytę u lekarza, więc od poniedziałku wieczorem gotowi byliśmy ruszyć, jednak nie udawało nam się skontaktować ze znajomym znajomego, gdzie moglibyśmy się zatrzymać i we wtorek wybraliśmy się potwierdzić numer telefonu, co również się nie udało, spotkaliśmy za to parę Francuzów, podróżujących od 10 miesięcy (Kuba, Meksyk, Panama, Kolumbia, Ekwador, Peru, Brazylia). Zaprosiliśmy ich na kolację. Zmierzali na południe, w stronę Argentyny. Kolejny raz Argentyna.
Zrobiła się środa, wrócił znajomy Paulo z Salwadoru, ostatnia szansa na nocleg. U rodziców okazało się, że przyjechała kuzynka w odwiedziny, ale zadzwoni jeszcze do przyjaciela. Ok. Mati capoeira, ja jakieś pranie, zakupy na kanapki, upominki dla Eduardo i Izabel (u których zatrzymaliśmy się po przyjeździe z Europy), obiad, chmury, chłodno, Paulo poszedł odwiedzić kolegę i nie wraca, nic nie wiemy, zaczyna się robić ciemno, koniec pakowania, robię kanapki na drogę. Mati zjada wszystkie swoje, zaczyna padać deszcz, Paulo przekazuje wiadomość, że znajomy pojechał do Sao Paulo, ale, że da się zorganizować klucze i że nam napisze. Leje. Humory z deszczem opadły kompletnie. Ale decydujemy, że jedziemy w ciemno. Wychodzimy, przestaje padać, zabierają nas turyści, w wiosce piję Coca-Colę z lodówki i spokojnie czekamy na busa. Gdy przychodzi kierowca okazuje się, że ma komplet. Ale upycha nas jak sardynki, ja siedzę jako 5 na 4 osobowej kanapie, Mati na nadkolu. Docieramy do Palmeiras. Najdłuższa podróż, ale przyjemna. Wyjazd z Capao przynosi refleksje, z ciemnego busa widzę oświetlone twarze mieszkańców, których w większości znam z widzenia. Dobre ciepłe myśli i poczucie, jakbym wyjeżdżała na długo lub na zawsze.
W Palmeiras 1,5h do autobusu, czas mija szybko w miłym towarzystwie Hiszpana o imieniu Roy. Kanapka, herbatka, panowie piwko. Przyjeżdża autobus. Pierwsze dwie godziny Mati pada i śpi jak zabity, ja się wiercę, nie mogę oddychać, bo brak świeżego powietrza w autobusie i śmierdzi chyba wc. Po 25 minutowym postoju i kolejnej kanapce idę na 2 wolne miejsca z przodu autobusu i zasypiam. Budzę się o 5.20 na przedmieściach – niekończących się fawelach Salwadoru. Na miejscu, o 6, idziemy z Royem do dworcowej kawiarni na pseudo śniadanie. Kawa z mlekiem i jedyny słodki wypiek (Brazylijczycy czarna kawa z cukrem, a la lukier + drożdżówki na słono, z farszem mięsnym). Mati sok sztuczny (sympatyczna pani powiedziała, że artificial) z aceroli. Nasza śniadaniowa pobudka zajmuje ok 1,5h. Z dworca przemieszczamy się kładką na wielki kompleks przystanków autobusowych i minimum 40 minut czekamy na autobus jadący na lotnisko. Autobusy podjeżdżają bardzo szybko, przystanek ma długość 5 autobusów, więc trzeba widzieć każdy nadjeżdżający autobus, bo na przedniej szybie na opis dokąd jedzie. Oczywiście jeden parkuje z przodu, inny na samym końcu. Ludzie biegają po przystanku w te i nazad. My stoimy z plecakami i czekamy. Przyjeżdża. Kolejne 40 minut albo i więcej zajmuje dojazd na lotnisko. Docieramy parę minut po 9. Przebieramy się w łazience i idziemy przedłużyć wizę. Udaje się załatwić wszystko w pół godziny. Kolejna sprawa to zwrot biletów TAM, na 19 sierpnia z Sao Paulo do Montewideo w Urugwaju. Okazuje się, że na miejscu można tylko zamienić, a zwrócić można tylko przez agencję, gdzie zostały kupione (Frankfurt). Dzwonimy do Eduardo i umawiamy się na sobotę. Wracamy do miasta.
Wysiadamy w dzielnicy Barra. Kiedyś przepiękne miejsce, dziś zaniedbane, jak później wyjaśniła Isabel, pełne prostytucji i handlarzy narkotyków. Troszkę chyba przesadzona opinia, bo dość spokojna dzielnica.
Pierwszy punkt - plaża. Woda kokosowa, plusk w oceanie. Obiad – wątróbka i bif wieprzowy, napój gazowany Guarana. Szukamy internetu, by sprawdzić, czy Paulo napisał coś w sprawie noclegu. Nic. Strona Agencji do zwrotu biletu jest cała po niemiecku.
Krążymy po okolicy szukając noclegu. Znajdujemy coś i idziemy na Acai z bananami i musli – pycha mus, czy sorbet. Odkrywamy, że ostatnim razem, chłopak z Couch Surfingu, u którego nocowaliśmy zaprowadził nas tam najbardziej okrężną z możliwych dróg. Tym razem wszystko wydaje się prostsze i odcinki do pokonania dużo krótsze. Znajdujemy pousadę – taki rodzinny pensjonat. W dobrej cenie i bez klimatyzacji. Wymrożeni w Capao marzyliśmy o spaniu tylko pod prześcieradłem, a tu każdy zachwala, że jest klima... Jemy kolacje w pokoju z produktów zakupionych w sklepie spożywczym. Warzywa nieporównywalnie droższe. Inne produkty, tzw. suche w podobnych cenach.
W pousadzie oglądamy telewizję brazylijską, wiadomości - wielkie halo z każdej drobnej sprawy, telenowele i zagadki kryminalne CSI.
Budzimy się wcześnie, ale nie zrywamy się z łóżka, korzystamy z uroków temperatury 24 stopnie 24h na dobę. Przed 9 ruszamy na śniadanie i spacer, pokój mamy do południa, więc możemy iść bez bagaży. Tak spacerując bez planu, znajdujemy sklep z produktami naturalnymi (włosy kukurydzy na hemoglobinę we krwi dla mnie), obok internet i obok ciucholand. Po śniadaniu wracamy i załatwiamy wszystko od ręki. Włącznie ze zwrotem biletów lotniczych, dzwoniąc do agencji ze skypa. Dzwonimy również do Eduardo, by poinformować, że nasze noclegi nie wypaliły i że wracamy dziś w nocy o 23 i czy ma czas, by spotkać się z nami po pracy. Mówi, że oddzwoni (mamy komórkę brazylijską).
Wracamy do pousady, pakujemy plecaki i idziemy zjeść rybkę, czekając na telefon od Eduardo. Podczas jedzenia dzwoni Isabel oburzona, że nie dzwoniliśmy w czwartek, że nie mamy gdzie nocować, że przecież nie jesteśmy sobie obcy, itp., itd. i że jest w mieście, więc po nas zajedzie za około 1,5h do centrum handlowego Barra. Idziemy tam, kupujemy bilety powrotne na kolejny dzień, na sobotę na 23. Potem ja kawiarnia, kawa i największy tort truskawkowy jaki widziałam, a Mati biega po centrum, by doładować telefon, a wraca ze spodniami.. Kończymy tort – porcja minimum dla dwojga i idziemy na zewnątrz, bo Isabel ma niebawem podjechać.
Jedziemy do Lauro de Freitas, gdzie mieści się firma Eduardo. Po drodze rozmawiamy, z prawdziwą przyjemnością i komfortem, że nie męczy nas słuchanie Isabel, jak 2,5 miesiąca temu, bo rozumiemy prawie wszystko. I tak trochę o Capao, o ciąży i tu okazuje się, że 30 lat temu Isabel mająca problemy z wątrobą zmieniła dietę, którą trzyma do dziś za sprawą doktora Aurio, tego samego, który przyjmuje w Capao i jest naszym lekarzem rodzinnym. Świat jest mały.
W biurze Eduardo ponad godzinę siedzimy i się internetujemy. Komary tną na potęgę. Jedziemy do domu (tuż za Lauro de Freitas). Psy nas rozpoznają. Eduardo przyrządza rybę (tuńczyk w marynacie octowej z cebulą, z pietruszką i małymi caneloni). Pasta pierwsza liga - al dente, smak wyśmienity. Potem panowie po likorku i spać. Komary, materac dmuchany, brak poduszek pod kolana, barki, pół nocy leżę na wznak i oddycham, co by chociaż odpocząć i udaje się, zasypiam i do 7:30 śpię już z prawdziwą przyjemnością. Całą sobotę spędzamy w domu. Mati w międzyczasie jedzie z Eduardo po zakupy, kupując też trochę produktów dla nas. Ja lekko sfrustrowana – jak w klatce, zabieram się za pisanie listów. Wracają i zaczyna się kolejne szykowanie jedzenia. Kolejna ryba – Agata potrzebuje protein. Tym razem ryba ray fish, taka z długim ogonem i na planie rombu, bądź kwadratu (ciało usytuowane jest po przekątnej, dwa trójkąty to płetwy wyglądające jak skrzydła). Te ryby pływały pode mną na Karaibach, widziałam je tam pierwszy raz snurkując.
Więc sote z sosem z kaparów na wierzchu i z gotowanymi, obsmażonymi ziemniakami do piekarnika. Równolegle Isabel przygotowuje typowe danie brazylijskie, znów zapomniałam nazwę. Składniki, ziemniak iniami (czy jakoś podobnie), cebula, mąka z manioka (innego korzenia z rodziny ziemniakopodobnych) pomidory, pietruszka. Bardzo smaczne. Po ogromnej porcji ryby, ziemniaków i tego specyfiku Isabel, krem z awokado, z miodem, lodem, kroplą aromatu migałowego. Skończyliśmy ok 17 popijając kawą. O 19 nadal nie mogłam się ruszać, a mój brzuch przypominał 7 miesiąc. O 20 zbiórka i do Salwadoru z misją zakupu stanika dla ciężarnej. W centrum handlowym Iguatemi (na przeciwko dworca autobusowego) we trójkę szukamy, Eduardo pyta, potem już oni odpoczywają (Eduardo ma przeciążone kolano), a ja biegam sama. Operacja zakończona sukcesem. Wychodząc z jednego ze sklepów znajduję ich na przestrzeni rekreacyjnej, Eduardo odpoczywa słuchając Matiego grającego na fortepianie i śpiewającego. Przy 4 piosence pojawia się ochroniarz z drugim gościem, który zorientował się w sytuacji (że to nielegalny sympatyczny wybryk) i grał na zwłokę zagadując ochroniarza. Mati złożył fortepian – okazało się, że wcześniej z Eduardo go otworzyli, bo spoczywał sobie nietknięty i pusty, ja zastałam całkiem przyjemny kącik, z odpoczywającymi ludźmi wokół fortepianu.
Kupiliśmy produkty na kanapki, Eduardo podwiózł nas pod samo wejście do dworca, choć dzieliła nas tylko kładka z centrum handlowego, ale ze względu na jego pojmowanie bezpieczeństwa lepiej było nie chodzić po kładce z plecakami w nocy. Podziękowaliśmy gorąco za cały wspólnie spędzony czas. I zjedliśmy kolację w poczekalni. Przy wejściu do strefy tylko pasażerów (coś a la bramki na lotnisku) spotkaliśmy Omera, Izraelitę podróżującego od 9 lat, wymęczonego i pytającego o Vale do Capao jak o zbawienie.
Omer dziś nadal jest z nami i szuka domu do wynajęcia, mile zaskoczony niskimi cenami (szukając na internecie jedyne znalezione noclegi wynosiły 50euro za noc). Kolejny podróżnik, szukający swojego miejsca. Może bardziej doświadczony, bo zbudował już kilka domów i widać, że typ złota rączka.
My? My między wyjazdem do Argentyny i zostaniem na miejscu. Ja ostatnio nawet podbiegam sobie chodząc, więc możemy wyjazd zorganizować we dwoje. Możemy pojechać i wrócić na ostatni trymestr. Nie hamujemy się w rzucaniu idei i rozpatrywania ich od strony praktycznej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz