czwartek, 6 maja 2010

Czeski film. W Paryżu.

Pobudki późne mimo niezarywanych nocy. Noclegi na konstrukcjach z kocy w poprzek pokoju nie najgorsze. Spacery po dzielnicy jak najbardziej. Champs Elysees, Luvre, nie bardzo. Nikotyna panosząca się w domu mobilizuje zatoki, a one grzecznie drążą głowę subtelnym ćmieniem, które w centrum pełnym samochodów, spalin, ludzi i gwaru osiąga stężenie hałasu nie do wytrzymania i konieczne są ucieczki gdziekolwiek, gdzie nie ma niekończącego się ciągu muzeów, czy innych budynków równie dostojnych i takich samych. Przemiło jest zobaczyć w Paryżu cegłę na elewacji i BRAK balustradek portfenetrów...
Tak właśnie po wczorajszym, uroczym spacerze - sprincie paryskim dwugodzinnym w okolicach Moulin Rouge, bądź może trafniej u podnóży Mont Martru oraz po sympatycznej kolacji ze znajomymi Didier (Miało miejsce oficjalne spożycie ślimaków /dziękuję Basiu za wskazówki przedterminalowe:)/. Najlepsze jak dotąd, w jakimś takim ciemnociemnym sosie, bez skorupek. Odlot) Dziś odbyliśmy porządny długodystansowy spacer, aż po wspomniany Luvre, którego znieść nie mogłam. Wystawa Freuda namierzona na plakacie. Centre Pompidou. Wpisana w grafik.
Dzień czterogodzinnego spaceru zakończony imprezą domową, miliard butelek wina, Camembert oszałamiający powonienie i podniebienie oraz parę kolejnych godzin obserwacji zbierających się w "Opis preferencji, a może słabości, Francuza". Już niebawem.
Jutro obiad z dziadkiem. Wdowcem po Annie Kosowski, czyli ślimaków cd.
PS. Te wszystkie wyjścia i imprezy bynajmniej nie są spowodowane naszym przyjazdem, tylko wyjazdem Didier na czteroletni kontrakt do Afryki Zachodniej:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz