poniedziałek, 10 maja 2010

Sobotnia gorączka.


W sobotę, dla odmiany, zaproszeni byliśmy na 30 urodziny dziewczyny Żibe (JB) - Taïs. Le Pecq leży na północnym zachodzie Paryża, impreza była na południowym wschodzie. Godzina drogi kolejko-metrem. Zanim wygrzebaliśmy się z domu poszliśmy na spacer po obu miasteczkach, górnym i dolnym oraz po zakupy, bo na imprezę każdy miał coś przynieść. Potem rzuciliśmy się w wir przygotowań, znaczy Mati akurat zobaczył znajomych na skypie, więc zaczął rozmawiać, ja zabrałam sie z a ścieranie marchwi i jabłek do ciasta na mini tareczce do sera (po tym jak już udało mi się otworzyć wszystkie szafki i wyjąć połowę ich zawartości w poszukiwaniu normalnych rozmiarów narzędzia), na co Mati mówi do Any i Marco: o właśnie widzę przez okno wracającą Odile (po tygodniu urlopu Odile miała wrócić w sobote w nocy). Tak więc zastała swoje mieszkanie przewrócone do góry nogami, ale pokazując elektryczny mikser umożliwiła Matiemu zrobienie 5kg sałatki z marchwi, selera i innych legumes. I tak załadowani wybraliśmy się na imprezę do jakiegoś loftu na końcu końców.
Świetne miejsce, facet ma dom z ogrodem wgłębi, z boku ogrodu przylega pawilon z antresolą, toaletą i otwartym aneksem kuchennym, który wraz z ogrodem wynajmuje na różne okazje, m.in. urodziny. Wszystko było by super, gdyby nie fakt, że koleś całą imprezę kręcił sie po obiekciem niby sprzątając, ale jednak zaproszony nie był. Potem po godzinie 0 co chwilę ściszał muzykę, która wcale nie była nie wiadomo jak głośno. Dziwny gość. Poza tym jednym bardzo sympatyczni ludzie, pyszna caipirinia i dobra muzyka. Upiłam się i wytańczyłam. Bardzo to było przyjemne i zdrowe, mimo upicia i późniejszego kaca, naprawdę tego potrzebowałam. Wróciliśmy z organizatorami do nich do domu taksówką, gdzie zapadłam w martwo-sen. Obudziło mnie palące słońce o godzinie 10.30 i tak po 11 zebraliśmy się i opuściliśmy piękny słoneczny Paryż oddalając po raz kolejny do uroczego Le Pecq. Wróciliśmy z połową sałatki, serami, winami, chlebem, itp. itd. które zostały nie zjedzone i zabraliśmy się za późne śniadanie. Odile rano była na lokalnym bazarze i przyniosła pieczywo i sery. Mniam. Nic dodać nic ująć. I tak może wyjaśnię, że zaczynam powoli rozumieć zboczenie Francuzów na punkcie sera i dziwną minę Matiego po spróbowaniu Królewskiego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz