poniedziałek, 10 maja 2010

Dziadek, księgowy i mała Odile.


Dziadek.
Znów mija błyskawicznie kilka dni i czas pisać wstecz. Dziadek i urodziny Didier! Otóż zaproszeni byliśmy w piątek wszyscy przez dziadka do restauracji, którą zna od jej powstania w latach trzydziestych poprzedniego stulecia. Rodzice dziadka mieszkali tuż obok i tak do dziś dnia jest jej wiernym stałym gościem. Miejsce urocze, z ogrodem, który przedeptaliśmy dla trawienia po posiłku, gdyż pogoda (góra 10 stopni) uniemożliwiała korzystanie z pięknego tarasu wypełnionego stolikami. To że restauracja ma profil wysoce burżuazyjny poznać można było nie tylko po tym, że mimo mnóstwa stolików, byliśmy, poza jednym panem o twarzy seryjnego zabójcy na emeryturze, jedynymi klientami, ale i po karcie, która nieprzerośnięta mieściła jedynie wykwintne pozycje. Tak też w skromnym menu za 60 euro pojawiła się przede mną sałatka z homara (po 2 i pół miesiącu mijania homarów z akwariach i różnego rodzaju wannach restauracji na Karaibach, nastąpiła pierwszy raz w życiu konsumpcja tegoż zjawiska), bardzo smaczna z sosem smakującym mango! Kolejne danie, ryba w specjalnej odmianie pieczarek, przypominającej raczej grzybki halucynogenne okazała się być minimalnie arystokratycznym talerzem na środku, którego znajdowały się kawałki ryby (bez ani jednaj ości) ułożone na kształt tipi, wokół leżały połówki grzybków a obok stał mały garnuszek (dosłownie mały garnek, jak część zestawu kuchennego dla dziewcząt w wieku lat 4), w którym znalazłam 2 łyżki kuskusa z duszonymi warzywami. Deser za to był wielką miską pełną pomarzańczy zapiekanych w sosie śmietanowym, do czego dołączony był likier pomarańczowy na bazie whisky. Odlot. Po raz kolejny szampan. I muszę przyznać po raz kolejny z prawdziwą przyjemnością go spożywałam. Tak więc Francja zaszczepiła we mnie niespodziewanie sympatię do szampana. Pani kelnerka wyglądała raczej na panią business woman i cała forma jej kelnerowania to był dopiero pokaz. Mimo wielu wizyt w restauracjach w różnych krajach nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Jako jednorazowa obserwacja, całkiem fajnie, ale gdyby codzień ktoś tak skakał wokół mnie to chyba bym zwariowała. W tym wszystkim obok zgarniturowanego dziadka i Didier oraz pań im akompaniujących, byliśmy my, w tenisówkach... No i mimo nagle uaktywnionych manier Mati nadal był absolutnie naturalny, cała reszta zresztą też, więc byłam wstanie nie tylko oddychać ale i trawić na bieżąco.
Do tego uroczego miejsca jechaliśmy dwoma liniami metra (około 17 stacji) mniej więcej godzina i drugą godzinę samochodem. Tak jak wyszliśmy z domu o 11.30m tak dotarliśmy przed 18.
Dziadek powitał mnie sympatycznym "dzień dobry", potem siedział sobie po cichutkum w swoim rytmie osiemdziesięciolatka i obserwował czasem dogłębnie. Obserwacje podsumował spacerując z Matim w ogródku: "to dobra dziewczyna". W międzyczasie posiłkowym odśpiewaliśmy Didier "Sto lat", któremu to dzielnie przewodził dziadek, a Mati z Didier wtórowali bez problemów. Potem dziadek poszedł sie przejśś po lokalu, zgubił gdzieś laskę, którą udało mi się znaleźć i zwracając właścicielowi usłyszałam płynne "dziekuje bardzo". Wracając zahaczyliśmy o dom, istne muzeum. Miło zobaczyc jak żyli ludzie we Francji 30 lat temu (ze zdjęć z prawie niemowlęctwa Matiego zerkały te same tapety położone niezależnie od wzoru i koloru zarówno na ścianach jak i na suficie). Tak jakoś z tego dziadkowego spoglądania na mnie wyczytać można było jakim szacunkiem i uczuciem dażył żonę Annę.

Księgowy.
Powrót do domu Didier, zebranie naszych ślimaczyk domów, czyt: plecakowaliz, wizyta u znajomego Didier na mały Aperitif. I tak poznałam ser głowa mnicha i szwajcarską maszynkę do jego cięcia. Proste urządzenie, okrągła deska z rurką na środku, na której zamieszczone jest prostopadłe do rurki ostrze (skierowane ku dołowi), na końcu którego znajduje się rączka. Cięcie, czy krojenie, a może struganie sera polega na kręceniu ostrza wokół trzymając za rączkę i dociskając ku dołowi. Wychodzą takie jakby kawałki po ostrzeniu kredek, bądź kwiatki.
Stamtąd pędem do metra i w kierunku Saint Germain, gdzie o 21 znajomi zapraszali na kolację. Sympatyczne spotkanie, około 24 znajomy pomógł przewieźć plecaki do Le Pecq (dla mnie to jedno i to samo miasteczko, ale jak Mati słusznie podsumował St Germain jest wyżej i za takie się uważa) i udało sie dotrzeć do domu mamy Odile. XVII lub XVIII wieczny domek na wprost kościółka, tuż u podnuży zamku, gdzie urodził się Ludwik 14 i 300 metrów od posiadłości jego księgowego. Padłam jak zabita, a w sobotę przyjechała mała Odile.

2 komentarze:

  1. nie potrafie tego objąc czasowo:) ale mniejsza z tym. tam musi byc mega pieknie wiec ZDJECIa prosze:) buziaki

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodałam już brakujące słowo "piątek". Będą zdjęcia, mnóstwo zdjęć, wczoraj robiłam porządki. Dziś pierwszy raz mam czas w świętym spokoju popisać trochę, dlatego korzystam.

    OdpowiedzUsuń