poniedziałek, 24 maja 2010

Brasil!

Dotarlismy. Miejsce, gdzie nocujemy dzieki Couch Surfingowi to istny raj i az glupio mi robic zdjecia, tak jest pieknie. Z jedej strony ocean, z drugiej jezioro, obok wydmy (mala Leba). Na terenie dzialki plantacja roslin, wlasny system oczyszczania sciekow (eduardo jest inzynierem srodowiska), cztery wielkie owczarki niemieckie, palmy kokosowe, tony owocow za grosze, ktore mamy wcinac bez zadnego dzielenia kosztow z gospodarzami. Strach sie bac.
Pogoda 25 stopni, plus minus 2 non stop. Slonce pali doslownie. Woda w oceanie ma tak silny prad, ze mozna wchodzic tylko z deska surfingowa, ktorej nie mamy i nawet nie umiemy uzywac, wiec pluskalismy sie dzisiaj lezac na piachu, a woda nas rzucala na wszystkie strony. Plaza pusta, w ciagu godziny przeszedl jeden rybak, akurat, gdy na golasa wychodzilismy z wody. Znow spie pod przescieradle, ale tym razem nie potrzebuje czuc ciezaru, zeby sie wysypiac. Traning karaibski zrobil swoje, nie meczy mnie upal. Na szczescie wplywa jednak na moj apetyt. Likwiduje go prawie calkowicie.
Internet dostepny okazjonalnie (z biura Eduardo, dzis jestesmy tu wszyscy, Eduardo, Izabel, zona tyrajaca nadgodziny i my)

sobota, 22 maja 2010

Wychodzimy z domu za 20 minut!

Jedziemy do Frankfurtu (21.30-6.30), jutro o 12.30 lot do Salwadoru.
Do usłyszenia!

piątek, 21 maja 2010




Spacer czwartkowy zakończyłam wizytą w dzielnicy afrykańskiej. Tuż u podnóży Montmartre. Podobny kontrast niemalże po przejściu z jednej strony ulicy na drugą. Życie, mnóstwo ludzi, oczywiście większość czarnoskórych, sprzedawcy popkornu na każdym rogu (wózek z marketu z garem pełnym żarzącego węgla, na nim garnek z pokrywką, a w nim skaczące ziarenka kukurydzy) Było mi miło w tym gwarze maszerować. Kiedyś pewnie czułabym się nieswojo, może nawet bałabym się. Ale po Karaibach było mi miło wrócić do tej jaskrawej i głośnej kultury i to w dzień pełen słońca.

czwartek, 20 maja 2010

Fragment aktualnej książki.

Bywają w życiu takie chwile, które ulatują z pamięci, jeszcze nim się skończą. Lecz są też takie, które pozostają z nami na zawsze. Nosimy je ze sobą przez lata, pod samym sercem, jak snopy cennej świetlistej jasności. Stają się częścią tego, czym jesteśmy.

..........................John Grogan "Najdłuższa podróż do domu"

środa, 19 maja 2010

Leniwym biegiem przez Montmartre.

Cmentarz Saint Vincente


Z góry widok na dół


Sacre Coeur


Zasłużona kawa w półcieniu


Paryż w słońcu tonie dziś dzień. W końcu udało mi się wydostać z zimnego domu, bólu gardła i stanu "nic", albo "wszystko nie tak". Z pociągu metrem prosto na Montmartr. Wieloma wąskimi uliczkami wędrowałam przed siebie, kierując się jedynie tym, by iść pod górę. Moja mała uliczka dotarła znienacka do innej prostopadłe i nad wyraz turystycznej. Wrażenie podobne do efektu włączenia światła. W domu, przed wyjściem, oglądałam w googlemaps 3D Place du Tertre i część zdjęć zrobiona była w deszczowy, bezludny dzień, a część w słoneczny tłumny. Tak było dziś wkraczając w świat turystów.
Place du Tertre to taki raczej placyk ściśle wypełniony artystami sprzedającymi swoje prace, często malującymi z tyłu, za prezentowanymi obrazami. To tu można zafundować sobie portret. Resztę miejsca zajmują stoliki i tłumy ludzi. Tuż obok rue de Calvaire zakończona mini placykiem o tej samej nazwie, skąd rozpościera się wido na miasto gigant - Paryż w całej ozdobie. Tu też przygrywa czterech Szwajcarów w rytm promieni słońca odbijanych o paryski bruk, w akompaniamencie ptakom, które wraz z napływem ciepła rozszalały si na całego. Czarna koszulka jest za czarna. Słońce pali. Herbatka miętowa w termosie i pain de reisins... Ładowanie baterii bądź przyzwyczajanie się na nowo do ciepła. W Salwadorze ponoć 23-29 stopni.
Wyprawy w tego typu popularne miejsca to również pewniak w kwestii spotkania rodaków i posłuchania języka polskiego. Gra pt. Rozpoznawanie Polaka przed odezwaniem się idzie mi świetnie, czasem nawet zaskakująco bezbłędnie i to w miejscach znacznie mniej prawdopodobnych, jak metro, czy piekarnia.

wtorek, 18 maja 2010

Śniło mi się dziś..

...że kRystyna o dziwo nie mieszkała z Gawłem, tylko z Jadzią. Zgodnie z teorią Gawła, że kot upodabnia się do właściciela, kRysia była szczuplutka, ale również wyglądała na małego kiciaka (jakby ktoś nie znał Jadzi, nie wygląda jak bobas!). W śnie był też czarny chomik, którego łapaliśmy (kRystynę pamiętam siedzącą i obserwującą a la: "co tu się dzieje? biegać z nimi, czy nie?"). Także Jadzia, myślę, że możecie rozpatrzyć wariant zoo również, jako jeden z pomysłów na życie :)

poniedziałek, 17 maja 2010

Odrobina geografii.

Poniżej mapa pt. Jak się ma Le Pecq do Paryża?


Przez okna na drugim piętrze wyglądamy czasem na ulicę:


Skrzyżowanie przed kościołem:


Kościół (czyli Madziu można mieszkać bliżej kościoła, a dzwony biją równo!! :D)

Beztroskie noce w obłokach.

Odkąd dotarliśmy do domu Odile każdego ranka wstaję z głową pełną snów. Śpię, jak dawno nie spałam.
Od dziś narzuciłam sobie poranne wstawanie z pomocą budzika, ale okazało się, że w sumie nie był potrzebny, bo pierwszy raz słyszałam budzik Odile i jej poranne obrzędy. Już samo wstanie o 7.30 zadziałało jak potrójna dawka kofeiny, a jeszcze cały dzień przede mną. Po weeknedowym weekendzie tydzień malarzy rozpoczęliśmy. Malujemy cały dół mieszkania i łazienkę. Przynajmniej machając gąbką lub wałkiem nie czuję tego przeszywającego zimna.
A po całym dniu znów oddam się w błogie objęcia Morfeusza. Regenerujące noce, spokój i czas dla siebie. Tęskniłam za tym bardzo.

środa, 12 maja 2010

Sposób na zęba.

Podczas wczorajszej debaty rodzinnej pojawił się pomysł, zdaje się, że autorem pomysłu był Wiesiu. Jeśli ząb okaże się wymagać leczenia kanałowego, które kosztuje tu 200-300euro to może prościej i taniej będzie go wyrwać:) W końcu to ósemka, mam jeszcze 3 inne:)

wtorek, 11 maja 2010

Wielki dzień zakupów i ćwierć ósemki.

przyczyna

skutek

Kupiliśmy dziś bilety do Brazyliiii! 23-ego maja chmuro wulkaniczna zakaz wstępu nad Frankfurt. Z okazji radosnego chrupania sałaty w związku z zakupem biletów odpadło mi ćwierć ósemki. Załączam sałatę i zęba, voila!

poniedziałek, 10 maja 2010

Paryż - dla jasności wyjaśniam:)

Bardzo się cieszę że Ewa pisze: chyba w sumie oprocz tych slimakow, Paryz wielkiego wrazenia na Tobie nie zrobil? A to co jest uwazane w nim za romantyczne (waskie ulice, okna tete-a-tete)okazalo sie klaustrofobiczne... dobrze, ze to nie meta czy tez Mati ciagnie do ojcowskich korzeni? choc twoje spostrzezenia na ten temat sa przednie.
Bo od razu spieszę z wyjaśnieniami:
Paryż jest przepiękny, wąskie romantyczne uliczki wciągają na całego i mogę się szwędać godzinami, co więcej, te wąskie uliczki często zaskakują pojawiającymi się ni stąd ni z owąd placykami, kościółkami, bądź innymi elementami stanowiącymi kiedyś pewnie przemyślane punkty widokowe (podczas gdy je projektowano, w czasach, gdy urbanizm miał trochę wyższe znaczenie i znacznie lepiej "wychodził" niż dziś), dziś miłe niespodzianki i poczucie ludzkiej skali. Mieszkanie Didier z oknami "tete-a-tete" (nie znałam tego określenia, znałam jako rozmowa w cztery oczy jedynie, w sumie jako przenośnia się rozumie przednio) przeurocze. Określenie odległości przeciwległych okien w mieszkaniu na Filtrowej jako luksusowej miało za zadanie określić dużą różnicę, nie moge jednak powiedzieć, że okna w okna nie mają uroku:) Małe podwóreczka, parapety pozastawiane, a la Amelie, doniczkami z roślinkami, wylegującymi się kotami... sama rozkosz, co okno to inna przygoda.
Jednak wielkie aleje i muzea to już przesyt. Wypchane po brzegi turystami, którzy to odhaczaja na mapie zaliczone miejsca... ja tak nie lubie i wolę sie chować w tych wąskich uliczkach ze sklepami chińczyków pt. 1001 drobiazgów.

Sobotnia gorączka.


W sobotę, dla odmiany, zaproszeni byliśmy na 30 urodziny dziewczyny Żibe (JB) - Taïs. Le Pecq leży na północnym zachodzie Paryża, impreza była na południowym wschodzie. Godzina drogi kolejko-metrem. Zanim wygrzebaliśmy się z domu poszliśmy na spacer po obu miasteczkach, górnym i dolnym oraz po zakupy, bo na imprezę każdy miał coś przynieść. Potem rzuciliśmy się w wir przygotowań, znaczy Mati akurat zobaczył znajomych na skypie, więc zaczął rozmawiać, ja zabrałam sie z a ścieranie marchwi i jabłek do ciasta na mini tareczce do sera (po tym jak już udało mi się otworzyć wszystkie szafki i wyjąć połowę ich zawartości w poszukiwaniu normalnych rozmiarów narzędzia), na co Mati mówi do Any i Marco: o właśnie widzę przez okno wracającą Odile (po tygodniu urlopu Odile miała wrócić w sobote w nocy). Tak więc zastała swoje mieszkanie przewrócone do góry nogami, ale pokazując elektryczny mikser umożliwiła Matiemu zrobienie 5kg sałatki z marchwi, selera i innych legumes. I tak załadowani wybraliśmy się na imprezę do jakiegoś loftu na końcu końców.
Świetne miejsce, facet ma dom z ogrodem wgłębi, z boku ogrodu przylega pawilon z antresolą, toaletą i otwartym aneksem kuchennym, który wraz z ogrodem wynajmuje na różne okazje, m.in. urodziny. Wszystko było by super, gdyby nie fakt, że koleś całą imprezę kręcił sie po obiekciem niby sprzątając, ale jednak zaproszony nie był. Potem po godzinie 0 co chwilę ściszał muzykę, która wcale nie była nie wiadomo jak głośno. Dziwny gość. Poza tym jednym bardzo sympatyczni ludzie, pyszna caipirinia i dobra muzyka. Upiłam się i wytańczyłam. Bardzo to było przyjemne i zdrowe, mimo upicia i późniejszego kaca, naprawdę tego potrzebowałam. Wróciliśmy z organizatorami do nich do domu taksówką, gdzie zapadłam w martwo-sen. Obudziło mnie palące słońce o godzinie 10.30 i tak po 11 zebraliśmy się i opuściliśmy piękny słoneczny Paryż oddalając po raz kolejny do uroczego Le Pecq. Wróciliśmy z połową sałatki, serami, winami, chlebem, itp. itd. które zostały nie zjedzone i zabraliśmy się za późne śniadanie. Odile rano była na lokalnym bazarze i przyniosła pieczywo i sery. Mniam. Nic dodać nic ująć. I tak może wyjaśnię, że zaczynam powoli rozumieć zboczenie Francuzów na punkcie sera i dziwną minę Matiego po spróbowaniu Królewskiego...

Dziadek, księgowy i mała Odile.


Dziadek.
Znów mija błyskawicznie kilka dni i czas pisać wstecz. Dziadek i urodziny Didier! Otóż zaproszeni byliśmy w piątek wszyscy przez dziadka do restauracji, którą zna od jej powstania w latach trzydziestych poprzedniego stulecia. Rodzice dziadka mieszkali tuż obok i tak do dziś dnia jest jej wiernym stałym gościem. Miejsce urocze, z ogrodem, który przedeptaliśmy dla trawienia po posiłku, gdyż pogoda (góra 10 stopni) uniemożliwiała korzystanie z pięknego tarasu wypełnionego stolikami. To że restauracja ma profil wysoce burżuazyjny poznać można było nie tylko po tym, że mimo mnóstwa stolików, byliśmy, poza jednym panem o twarzy seryjnego zabójcy na emeryturze, jedynymi klientami, ale i po karcie, która nieprzerośnięta mieściła jedynie wykwintne pozycje. Tak też w skromnym menu za 60 euro pojawiła się przede mną sałatka z homara (po 2 i pół miesiącu mijania homarów z akwariach i różnego rodzaju wannach restauracji na Karaibach, nastąpiła pierwszy raz w życiu konsumpcja tegoż zjawiska), bardzo smaczna z sosem smakującym mango! Kolejne danie, ryba w specjalnej odmianie pieczarek, przypominającej raczej grzybki halucynogenne okazała się być minimalnie arystokratycznym talerzem na środku, którego znajdowały się kawałki ryby (bez ani jednaj ości) ułożone na kształt tipi, wokół leżały połówki grzybków a obok stał mały garnuszek (dosłownie mały garnek, jak część zestawu kuchennego dla dziewcząt w wieku lat 4), w którym znalazłam 2 łyżki kuskusa z duszonymi warzywami. Deser za to był wielką miską pełną pomarzańczy zapiekanych w sosie śmietanowym, do czego dołączony był likier pomarańczowy na bazie whisky. Odlot. Po raz kolejny szampan. I muszę przyznać po raz kolejny z prawdziwą przyjemnością go spożywałam. Tak więc Francja zaszczepiła we mnie niespodziewanie sympatię do szampana. Pani kelnerka wyglądała raczej na panią business woman i cała forma jej kelnerowania to był dopiero pokaz. Mimo wielu wizyt w restauracjach w różnych krajach nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Jako jednorazowa obserwacja, całkiem fajnie, ale gdyby codzień ktoś tak skakał wokół mnie to chyba bym zwariowała. W tym wszystkim obok zgarniturowanego dziadka i Didier oraz pań im akompaniujących, byliśmy my, w tenisówkach... No i mimo nagle uaktywnionych manier Mati nadal był absolutnie naturalny, cała reszta zresztą też, więc byłam wstanie nie tylko oddychać ale i trawić na bieżąco.
Do tego uroczego miejsca jechaliśmy dwoma liniami metra (około 17 stacji) mniej więcej godzina i drugą godzinę samochodem. Tak jak wyszliśmy z domu o 11.30m tak dotarliśmy przed 18.
Dziadek powitał mnie sympatycznym "dzień dobry", potem siedział sobie po cichutkum w swoim rytmie osiemdziesięciolatka i obserwował czasem dogłębnie. Obserwacje podsumował spacerując z Matim w ogródku: "to dobra dziewczyna". W międzyczasie posiłkowym odśpiewaliśmy Didier "Sto lat", któremu to dzielnie przewodził dziadek, a Mati z Didier wtórowali bez problemów. Potem dziadek poszedł sie przejśś po lokalu, zgubił gdzieś laskę, którą udało mi się znaleźć i zwracając właścicielowi usłyszałam płynne "dziekuje bardzo". Wracając zahaczyliśmy o dom, istne muzeum. Miło zobaczyc jak żyli ludzie we Francji 30 lat temu (ze zdjęć z prawie niemowlęctwa Matiego zerkały te same tapety położone niezależnie od wzoru i koloru zarówno na ścianach jak i na suficie). Tak jakoś z tego dziadkowego spoglądania na mnie wyczytać można było jakim szacunkiem i uczuciem dażył żonę Annę.

Księgowy.
Powrót do domu Didier, zebranie naszych ślimaczyk domów, czyt: plecakowaliz, wizyta u znajomego Didier na mały Aperitif. I tak poznałam ser głowa mnicha i szwajcarską maszynkę do jego cięcia. Proste urządzenie, okrągła deska z rurką na środku, na której zamieszczone jest prostopadłe do rurki ostrze (skierowane ku dołowi), na końcu którego znajduje się rączka. Cięcie, czy krojenie, a może struganie sera polega na kręceniu ostrza wokół trzymając za rączkę i dociskając ku dołowi. Wychodzą takie jakby kawałki po ostrzeniu kredek, bądź kwiatki.
Stamtąd pędem do metra i w kierunku Saint Germain, gdzie o 21 znajomi zapraszali na kolację. Sympatyczne spotkanie, około 24 znajomy pomógł przewieźć plecaki do Le Pecq (dla mnie to jedno i to samo miasteczko, ale jak Mati słusznie podsumował St Germain jest wyżej i za takie się uważa) i udało sie dotrzeć do domu mamy Odile. XVII lub XVIII wieczny domek na wprost kościółka, tuż u podnuży zamku, gdzie urodził się Ludwik 14 i 300 metrów od posiadłości jego księgowego. Padłam jak zabita, a w sobotę przyjechała mała Odile.

czwartek, 6 maja 2010

Blog jak kawał siaty z zakupami...

Ostatni wyjazd w "niewiadomoco", ku realizowaniu marzeń okazał się nad wyraz udany. Pisanie samo wylewało się ze mnie, a marzenia okazały się lekkie. Tak to wygląda z dzisiejszego punktu widzenia! Co już przeżyte wydaje się znane i oczywiste, ale teraz? Co to będzie!! Co to będzie!!!
Durny wrodzony idealizm paraliżuje palce. Blog stał się jakby bardziej oficjalny, nikt nie pomaga! Wszyscy rodacy gadatliwi tylko na żywo, jak chodzi o publiczną wypowiedź, to już nie ma mowy:) Przecież te wszystkie słowa tutaj to z mojej strony otwarcie na dialog. Nie wierzę w argumenty typu "brak czasu"!!! Każde spostrzeżenie mile widziane. Zapraszam do życia!

Czeski film. W Paryżu.

Pobudki późne mimo niezarywanych nocy. Noclegi na konstrukcjach z kocy w poprzek pokoju nie najgorsze. Spacery po dzielnicy jak najbardziej. Champs Elysees, Luvre, nie bardzo. Nikotyna panosząca się w domu mobilizuje zatoki, a one grzecznie drążą głowę subtelnym ćmieniem, które w centrum pełnym samochodów, spalin, ludzi i gwaru osiąga stężenie hałasu nie do wytrzymania i konieczne są ucieczki gdziekolwiek, gdzie nie ma niekończącego się ciągu muzeów, czy innych budynków równie dostojnych i takich samych. Przemiło jest zobaczyć w Paryżu cegłę na elewacji i BRAK balustradek portfenetrów...
Tak właśnie po wczorajszym, uroczym spacerze - sprincie paryskim dwugodzinnym w okolicach Moulin Rouge, bądź może trafniej u podnóży Mont Martru oraz po sympatycznej kolacji ze znajomymi Didier (Miało miejsce oficjalne spożycie ślimaków /dziękuję Basiu za wskazówki przedterminalowe:)/. Najlepsze jak dotąd, w jakimś takim ciemnociemnym sosie, bez skorupek. Odlot) Dziś odbyliśmy porządny długodystansowy spacer, aż po wspomniany Luvre, którego znieść nie mogłam. Wystawa Freuda namierzona na plakacie. Centre Pompidou. Wpisana w grafik.
Dzień czterogodzinnego spaceru zakończony imprezą domową, miliard butelek wina, Camembert oszałamiający powonienie i podniebienie oraz parę kolejnych godzin obserwacji zbierających się w "Opis preferencji, a może słabości, Francuza". Już niebawem.
Jutro obiad z dziadkiem. Wdowcem po Annie Kosowski, czyli ślimaków cd.
PS. Te wszystkie wyjścia i imprezy bynajmniej nie są spowodowane naszym przyjazdem, tylko wyjazdem Didier na czteroletni kontrakt do Afryki Zachodniej:)

środa, 5 maja 2010

Bonjour messieurs dames!

Udało się wyjechać! Pochmurne pogróżki nas nie zatrzymały i dolecieliśmy do Paryża. Emocje ścięły mi powieki i oddałam się zwykłej u mnie "śpiączce pierwszego lotu". Każdy kolejny środek komunikacji już tak nie usypia jak pierwszy samolot. Szkoda.
Czekanie na lotnisku przed wylotem to prawdziwa przyjemność, mimo gorąca i braku powietrza. Zwłaszcza widząc nagle Mariolę Pietrzak (znajomą taty) z całą grupą koleżanek:)
Z Beauvais do Paryża jest długa kolejka do autobusu, a potem ponad godzina jazdy. Z przystanku do Domu Didier (taty Matiego) bieg sprintem w butach górskich z plecakiem 25kg i torbą podręczną 11kg, potem metro o zatłoczeniu chyba 15osób na 1m2, przesiadka i na koniec szybki spacer do celu na rue de Lewis.
Mieszkanie w kamienicy na 5piętrze wśród innych kamienic okno w okno (Filtrowa jest luksusowa!) przywołało wiele opowiadań lub innych fragmentów książek spisanych w podobnych warunkach. Emigracja gdzieś na poddaszach, Cortazar, Benedetti.. To tylko ostatnio czytane pozycje, a jednak coś w tym mieście przyciągało bohemę. Tu nawet stężenie zapachu nikotyny zapewnia automatyczną teleportację w tamte czasy. Klatka schodowa drewniana, a la parkiet, winda na 2 osoby.... Idę na spacer i przyniosę więcej wrażeń.