środa, 16 czerwca 2010

Festiwal Jazzowy.

Mieścinka pełna przybyszy i ich samochodów. Chodzenie „na vila” jak mawia się tu na wizytę w centrum wioski, stało się o tyle trudniejsze, że przez ciągły ruch pojazdów cztero i dwukołowych krążących w te i nazad, piesi zostali zepchnięci na dosłowny margines. Margines drogi bitej, suchej wytwarzającej przy współpracy pojazdów chmury dymu. Do tego stopnia, że większość pieszych wspomagała się podręcznymi tkaninami, dla choćby minimalnej filtracji.
Sprzedaż wszelkich ozdób wytworu ręcznego kwitło na małym zaaranżowanym na te potrzeby placyku niedaleko sceny. Mati znalazł bratnią duszę – masażystę i wspólnie zorganizowali coś a la punkt masażu. Punkt cieszył się dużym powodzeniem. Po długiej przerwie, jaką Mati miał w Europie, widziałam radość w oczach i powrót do formy w dobrym stylu. Kolega masażysta o imieniu Duglas również pracował całe dwa wieczory. Momentami nie mieli czasu nawet czegoś przekąsić. W którymś momencie przeleciała przez fotel Matiego chmara dziewczynek 7- 9 lat, potem lub przedtem chmara chłopców. Mati za 50 centavos lub za masaż w zamian lub za friko wymasował chyba wszystkie dzieci w wiosce.
Wszystkie znajome osoby zadowolone ze sprzedaży. Masaże również przyniosły dochód. Za zarobione przez Matiego pieniądze kupiliśmy namiot w pofestiwalową niedzielę i jedzenie na niedzielnym gwarnym targu na placu w towarzystwie rozkładanej sceny i resztek turystów na kacu.
Muzycznie festiwal miał kilka rewelacji. Mistrzem piątku okazał się długowłoso i długobrody siwy mężczyzna, myślę, że po 60 jak nie po 70. Wokalistka, ponoć jego żona, około 40 i pozostali muzycy jak w szwajcarskim zegarku na każdy znak siwowłosego wirtuoza. Zapytam Sandrę jak się nazywa, bo godny polecenia, gra na wszystkim, śpiewa, animuje jak szalony widownię. Mistrz. Energia 20 latka. Piątek rozpoczęła lokalna formacja, która w przeciągu 10 dni poprzedających festiwal nagrała płytę, zrobiła projekt książeczki, skopiowała wszystko ręcznie przy pomocy przyjaciół. Ich piątkowy koncert był bardziej jazzujący niż płyta, co rozumie się samo przez się, jednak w sobotę wybrali się do siwego długowłosego mistrza i przyjął ich serdecznie, a nawet zagrał na kopercie od płyty. To jest klasa!
Sobota mi podpasowała grupą może nie tak dobrą jak piątkowa, ale za to tym co grali. Grali dużo znanych kawałków w wersji jazzowej. Głównie brazylijskie rytmy zjazzowane. Oj ogromna rozkosz dla ucha i duszy. Sobota była bardzo zimna i wietrzna. Ludzie w piątek szaleli do 5 nad ranem i w sobotę po koncercie wszyscy grzecznie poszli spać.
Teraz Vale do Capao czeka na San Jean. Czyli na świętego Jana. Ponoć odbywa się tu jakieś szaleństwo najważniejsze w roku. Nie wiem czy ma to związek z długością dnia i nocy, bo niezmiennie 17:30 – 5:30 mamy noc od dwóch tygodni, ale na pewno zjeżdża się mnóstwo ludzi. Kolejna okazja na zarobek dla wszystkich lokalnych artystów.

Niedziela po festiwalu początek duchowej goryczy, albo sercowego smutku.
Zakupy na targu, namiot na campingu, pranie, sprzątanie, gotowanie. Wielka przyjemność robić te wszystkie rzeczy nie tylko dla siebie, ale też wiedząc, że wszyscy współdzielący przestrzeń mają w tych czynnościach swój malutki udział.
Brakuje mi czasu i miejsca na siebie, na studia. Od jutra postaram się nie rozpraszać osobami korzystającymi. Poszukiwanie domu, przeprowadzka i wreszcie miejsce.
Codzienne miejsce na moje czynności, na intymność i zwykłą prywatność.
Jest mi smutno, chce mi się płakać, ale nawet na to nie ma miejsca, bo nie potrzebuję współczucia, więc publiczne płakanie nie wchodzi w grę.
Rozumiem co mi dobrze zrobi, ale nie mam w tym dużej praktyki, więc odłożę wyzwania na jutro. Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz