środa, 16 czerwca 2010

Zeszły tydzień - utyskiwania.

Poniedziałek zaśniedziałek.
Noc pełna skaczących obrazów. Ciemne pomieszczenia, mieszkania z wielkimi oknami balkonowymi wychodzącymi na garaże pod budynkami. Wewnątrz światła i szczęśliwe rodziny i ja nic nie rozumiałam z tej radości. Wydmy, ale bez słońca, szaro bure.

Wtorek słabości worek, środa głęboka woda.
Wynajęliśmy maleńki „kiosk”. Oktogonalny domek, chyba z 15 m2. Z wodą, prądem, kuchenką gazową z piekarnikiem – luksus.
Gdy dostaliśmy klucze napłynęła mi do głowy taka fala szczęścia i energii, że mój promienny uśmiech mógł konkurować śmiało z zachmurzonym słońcem. Niedługo potem jednak zeszło ze mnie kilkudniowe napięcie z całym chyba powietrzem. Cała potrzeba własnych czterech kątów nagle z tym wydechem pozostawiła mnie słabą i bezsilną. W nocy z wtorku na środę znów wiał silny wiatr. Nie śniły mi się tym razem ciemne pomieszczenia i zachmurzona natura, ale spałam krzywo i bez ruchu, co zawsze przynosi ten dziwny ból a la prawa nerka. Rano znów czułam się słaba i bez energii radosnej, tej energii, która zdaje się być odpowiedzialna za kreatywność. Czuję się wy-pom-po-wa-na. Po obudzeniu wciąż wracał obraz Babci Irenki i Dziadka Jurka na działce, a wraz z nim wspomnienie szczęśliwej beztroski.
Dziś, kiedy mam dach nad głową za 240zł miesięcznie i czas na wszystko, na co nigdy nie miałam czasu, nagle ogromny kontrast dotychczasowego życia w pędzie za pieniądzem mnie dobitnie przytłacza. Wszystkie dotychczasowe tematy zapewniające pseudo bezpieczeństwo życia w mieście wywracają się do góry nogami, a spokój jaki tu mam daje z tego wszystkiego niepokój:) Zadaję sobie wiele pytań, mam jednak świadomość, że czas sam przyniesie odpowiedzi.
Czytam sporo mądrych książek, które mówią o rzeczach często dobrze znanych, ale często widzianych z nowego dla mnie punktu widzenia. I tak uczę się czerpać jak najwięcej nie definiując jednak niczego w głowie. Codziennie różne sprawy same się wyjaśniają i znajdują dogodniejsze miejsce w sercu i duszy.
Odległość i świadomość utrudnionego kontaktu z bliskimi częściej przywołują ich obrazy.

Czwartek.
Zaczęliśmy 3 tydzień w Vale do Capao. Nie łatwo mi to przychodzi. Przejścia żołądkowe i fizyczne osłabienie. Wraz z nimi bezczynność i bezsilność piętrzące myśli w mojej głowie. Skaczące dziko obrazy bliskich osób i znajomych, serdecznych miejsc.
Dziś odrobin e radości przyniosły myśli o podróży. Za dwa i pół miesiąca kończy nam się 30-sto dniowa wiza turystyczna w Brazylii i możemy wykorzystać ten czas na wizytę po kolei w Urugwaju, Argentynie, Boliwii i Peru. Taki świeży pomysł, bez konkretnych planów, zostając gdzie nam będzie dobrze dłużej.
Mam nadzieję, że budowa domu z ziemi profesora muzyki faktycznie rozpocznie się w przyszłym tygodniu. Potrzebuję nowej wiedzy i przez praktykę ją zyskać jest moim wielkim marzeniem. Praca fizyczna w grupie na pewno zrobi dobrze.
Mati jest obok i wie o moim średnim samopoczuciu. Jest ogromnym źródłem ciepła i miłości.
Ja też już żyję parę lat na świecie i przeszłam różne gorsze i lepsze momenty. Każde załamanie przynosiło zrozumienie siebie, swoich potrzeb i nowy punkt widzenia, o niebo lepszy i energię tworzenia.
Daję sobie czas uporządkować wszystkie ostatnie zmiany. Słuchać prawdziwych potrzeb i w ten sposób znaleźć miejsce dla siebie. Jesteśmy dwoje, co nas wielokrotnie „poddźwiga”, ale również oboje musimy czuć się dobrze w tymże miejscu dla nas, którego szukamy.
Oglądanie filmie filmów o budowach domów z materiałów naturalnych zapala płomyk ciepła w sercu i przypomina, że to jedna z rzeczy, która śni mi się już od wielu lat. Przytulny dom rodzinny z ogrodem, otwarty dla wszystkich przyjaciół i włóczykiji. Dziś wolałabym jednak być ciut bliżej, Kreta, Majorka. Chcę zobaczyć co bym wolała będąc w pełni sił. Czekam cierpliwie na siły.

Sobota, dobra robota...
Wczoraj mieliśmy dzień miejscowy. Pierwszy od wielu rozpoczęty uśmiechem. Potem na śniadanie jemy oboje sałatkę owocową. Ogromna rozkosz. Odważyłam się po pomarańczy zjedzonej wczoraj bez następstw rewolucyjnych. Na obiad marchewka na gęsto i chleb z guacamole. Też pycha. Wieczorem potrawka z dyni, która była super ciężkostrawna, więc poprzestałam na makaronie razowym.
Dziś znów smutna pobudka. Atak dróg trawiennych, siódme poty i wreszcie po 4 dniach męczarni pozbyłam się biegunki zatruwającej już chyba mój organizm. Ogromna ulga.
Sympatyczna rozmowa z Matim, krótki masaż brzucha, fantastycznie relaksujący biedne organy i śniadanie królów – owoce.
Mobilizacja, spakowany prowiant i ruszamy na spacer. Spokojnym tempem. Nadal jestem słaba i kręci mi się w głowie przy drobnych zmianach wysokości. Szliśmy drogą wzdłuż rzeki, w pewnym momencie pojawiło się zejście nad wodę i wielkie kamienie w półcieniu, daleko za wioską. 1,5h relaksu na kamieniu, z owocami i chlebem od Pepe (graham z siemieniem lnianym) z awokado znalezionymi po drodze. Wróciliśmy i ja znów dętka. Stan podgorączkowy chyba nawet. Mati poszedł na zajęcia chóru i zrobić przeszpiegi, gdzie i jak można zrobić badania. Ja w polar, śpiwór i spać. Nie forsuję się, czekam i jestem dobrej myśli, ale dobrze byłoby znać jakąś diagnozę, bo tak nie wiadomo jak do tego podejść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz