sobota, 5 czerwca 2010

Miejscowo co i jak.

Sandra.
Tego dnia, gdy mieliśmy dostęp do internetu w Salwadorze, to Eduardo zabrał nas do swojego biura i tam szukaliśmy różnych informacji (co to było za połączenie!!! prędkość światła. Jakby ktoś narzekał na szybkość swojego łącza, zapraszam do Vale do Capao! Wysyłanie maila z samym tekstem długości 3 wersów trwa 3min..) Mati polował na autokary do Palmeiras, a ja zaczęłam przeszukiwać Couch Surfing. Znalazłam pod Palmeiras 3 osoby, w tym Sandrę, podróżniczkę, mieszkającą z 7 letnim synem. Zdjęcia z Indii, zdjęcia wyrobów ręcznych (nie widziana dotąd sztuka makrame!!) Miałam bardzo podobne odczucia, jak po znalezieniu Barbary z Las Palmas. Wysłałam prośbę o przenocowanie nas, w międzyczasie podszedł Mati, więc pokazałam mu profil, ale nie wykazywał dużego zainteresowania, ja jednak kontynuowałam przeglądanie zdjęć Sandry i nagle niespodzianka: „Ale ja ją znam! Znam ją! Poznałem ją w Indiach!!” I tak po ostatnim noclegu w Salwadorze (centrum) u zbyt skomplikowanego przypadku (by tu opisywać), o imieniu Adriano dotarliśmy do naszego pierwszego raju.
W głębi działki, na której stoi domek Sandry (w sąsiedztwie 2 innych domków tego samego właściciela), schodzi się po ułożonych z kamiennych łupków schodkach nad strumień, którą płynie rdzawego koloru woda. Czysta i nie za zimna, by codziennie się w niej zanużać. Jeszcze nie korzystałam z prysznica odkąd przyjechaliśmy. Woda w domku jest z gór, bez licznika, wspólnym wysiłkiem mieszkańców doprowadzona do wioski, często zapycha się rura, albo pęka i wody nie ma. Prąd jest. Telefony komórkowe nie działają.

Atmosfera.
Ludzie są sympatyczni. Mieszkańców mogę podzielić na tutejszych, skromnych tradycyjnych, tutejszych dbających o gadżety (kolczyki w uszach, muzyka disco) i na tutejszych „hippie” i resztę zaliczę do „hippies” przyjezdnych, którymi możemy okrzyknąć się my. Są oczywiście hippie wystylizowani, których ciała pokryte są tatuażami i kolczykami przeróżnych kształtów, a na głowie piętrzą się dredy, ale są też ludzie tacy, jak my, dość bladzi i skromni:), ale w gruncie rzeczy niezależnie od liczby lub braku tatuaży ludzie chcą tu, podobnie jak my, przede wszystkim spokoju, a potem już każdy ma swoje sprawy. Jedni malują, inni uczą muzyki, niektórzy robią masaże, większość wyrabia ozdoby na sprzedaż. Są piekarze, właściciele pizzerii, ogrodnicy, cyrkowcy. Większość artystów prowadzi warsztaty. I tak można uczestniczyć w lekcjach muzyki, sztuk cyrkowych, tańca afrykańskiego, tarrota, lekcjach capoeiry, recyklingu (dzieci uczą się robić przeróżne przedmioty z materiałów używanych) Za tydzień festiwał Jazzu. Są to elementy, które bardzo miło mnie zaskoczyły. Dziś spontaniczne spotkanie artystów wszelkiego typu, każdy może zaprezentować co mu w duszy gra. Tak mogą wyglądać wioski bez zasięgu telefonów i z najwolniejszym internetem, jaki widziałam.
Ludzie szanują i doceniają to co mają i nie mają więcej niż potrzebują. Wyglądają na szczęśliwych.
Czuję, że jakieś długo przechowywane nasionka zaczynają we mnie kiełkować. Patrzę na życie z zupełnie odmiennej, niż dotąd, strony i przynosi ono więcej spokoju i radości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz