środa, 30 czerwca 2010

Deszcz.

Całą noc padało. Spałam dobrze. Wstałam o 7:30. Osobista poranna rutyna w samotności. Mati wstał po dwóch godzinach, gdy ja już potrzebowałam wyjść. Wydaje się być chłodno, gdy siedzi się wewnątrz bez ruchu. Jednak po paru minutach spaceru po kolei zdejmowałam opaskę spod czapki, czapkę, polar. Pierwszy raz wybrałam się dziś na teren LothLoren, pierwszej lokalnej komuny powstałej na początku lat 80. Duży teren, dużo zieleni, zwłaszcza teraz po deszczu, nie tylko lepiej ją widać, ale i czuć. Wszystko pachnie zupełnie inaczej.
LothLoren ma przestrzeń wspólną, na którą składa się duża kuchnia, piękne patio, biblioteka. Na terenie jest mnóstwo różnych tabliczek informacyjnych. Na przykład pod drzewem awokado opis na co i jak wpływa herbatka z liści. Zaszyłam się głębiej i dotarłam do plantacji bananów i grządek z warzywami i ziołami, wszystko otoczone drzewami, takie spokojne i bardzo byłabym szczęśliwa, gdybym mogła przygotować takie własne grządki. Kompost opisany, w 4 różnych stadiach, wszystko zadbane i praktyczne. Jutro pierwszy raz idę na spotkanie w tej części wspólnej zwanej templo, czyli świątynią. Ciekawa jestem jaka atmosfera panuje spędzając tam więcej czasu. Domy porozrzucane są po terenie dość dyskretnie. Wyglądają zachęcająco. Teraz pojęcie dom nabrało innego wymiaru. Jestem cierpliwa, ale również poniekąd zdeterminowana. Aby znaleźć ten dom na stan przejściowy zbliżony do wyobrażeń lub może prościej, zaspakajający potrzeby dojrzałych ludzi. Dający przestrzeń na rozwój i z kawałkiem ziemi jak najbardziej, za którą zabiorę się własnoręcznie. Już zmęczyłam się wyobrażaniem sobie domu i opowiadaniem o nim historii. Po prostu chce w takowym żyć. Prostym, praktycznym i dającym poczucie domu rodzinnego.

sobota, 26 czerwca 2010

Brazilian mix.

Swobodnie mogę powiedzieć, że ludzi czarnoskórych jest tu poniekąd bardzo trudno tak jednoznacznie zdefiniować. Ludzie w Brazylii mają wszystkie możliwe kolory skóry, więc rzadko widzi się „kawę z mlekiem” stąd przy czekoladzie mlecznej, kawa nie jest już taka czarna. Mnóstwo mulatów i mieszanka rysów afrykańskich z lokalnymi indian z domieszką europejską dała naprawdę szeroki wachlarz twarzy, wzrostów, włosów. Mulaci z zielonymi oczyma nic specjalnego.
Językowo dużo osób akceptuje nasz hiszpański z portugalskimi wstawkami, niektórzy specjalnie udają, że nie rozumieją, albo mówią szybko, czyli robią wszystko, żeby utrudnić komunikację.
Kulinarnie, podstawowe danie śniadaniowe to kuskus kukurydziny, gotowany na parze, z miodem, bananami smażonymi lub melasą, bądź sam. Mnie osobiście nie bardzo interesuje. Potem te zestawy bułkowe, mogą być mniej skomplikowane, np. z samym jajkiem. Do tego często sok owocowy lub witamina, czyli owoce z mlekiem.
Obiady to fasola, ryż, sałatka i może być mięso, kurczak. To klasyka lokalna. Są pizzerie wyśmienite i można znaleźć lazanię bądź steka. Kolacje chyba podobnie.

Odrobina ciekawostek!


Osiedliśmy wreszcie. Miejscowi już kojarzą nasze twarze, a regularne wizyty na rynku owocują w pewną zażyłość ze sprzedawcami, lepsze ceny i nietypowe ilości warzyw. Donia Raymunda sama już wiedziała, że chcę kupić bananas da terra (te do gotowania, bądź smażenia, czy pieczenia), bo za każdym razem pytałam czy są i za każdym razem miały być „następnym razem” i jak Mati zobaczył, że są, Raymunda zaczęła coś mruczeć pod nosem, jakby nie chciała sprzedać, bo były odłożone, nie zrozumiałam do końca, ale po chwili zobaczyła mnie i skojarzyła, że jesteśmy razem i że przecież oczywiście mam sobie iść wybrać. I tak mamy wielgachną kiść w domu i papkę, którą poznaliśmy u Eduardo. Te banany nazywają się bananas da terra, bo są stąd, a ta potrawka też jest potrawką indian. Kroi się takiego banana bez obierania na 4- 5 kawałków i gotuje 5 minut w wodzie. Odcedza, schładza ciut, obiera ze skórki i rozgniata widelcem. Do tego wrzuca się, najlepiej wiórki z kokosa, tuż po wypiciu agua de coco, ale ja dziś użyłam wiórków z paczki i też oczywiście smakuje. Wiórki pęcznieją trochę pod wpływem wilgodzi bananów i miękną. Pycha.
Podczas gdy siedzę w domu i wcinam tę papkę, wokół szaleje San Juan, największa w roku lokalna impreza. Wczoraj był ostatni dzień pracujący i już wieczorem zjeżdżali się ludzie, dziś nawet na drodze przed naszym kioskiem dosłowne wędrówki ludzi piesze i samochodowe, jak nigdy, do miasteczka się nie wybrałam, bo nie czułam się na siłach. Całe przedpołudnie kopiowałam płyty z muzyką lokalnych muzyków, którą nagrali przed festiwalem jazzowym i sprzedają przy okazji ruchu świętojańskiego. Także wspieramy niezależnych artystów Vale do Capao. Kopiowaniu towarzyszyło mi pisanie listu do mamy, w pozycji mocno wykręconej i bite 3 i pół godziny przed monitorem napełniły mnie satysfakcją i takim zmęczeniem, że padłam w pozycji relaksacyjnej jogi na podwórku i czekałam na powrót krążenia w nogach:) Dzień zleciał bardzo szybko. Bez wody (chyba ilość ludzi przybyłych o przyzwyczajeniach miejskich nie pomaga problemowi braku wody, zima jest tu okresem suchym i jest bardzo sucho mimo drobnych kapuśniaczków w ostatnich dniach).
O 16 Mati wybył do vilii, korzysta z ruchu i z Duglasem mają profesjonalne stanowisko masażystów. Z dwoma stołami do masażu i piękną tablicą, którą przygotowaliśmy wspólnie. Wyszła dowcipna i dobrze widoczna. Dwa dni malowania, w pozycjach przykurczonych dało zadowalający efekt. Łóżka przechowywane są jednym z barów w vilii (przypomnę, że vila mówi się na centrum wioski), także Mati idzie sobie spacerkiem z zapasem herbaty w termosie i prowiantem. Ja dziś miałam zanieść mu jedzenie, ale chyba zrozumie, że padłam, a tam wokół szaszłyczki smażą, pizze, że palce lizać sprzedają i inne lokalne wyroby. Myślę, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Sąsiedzi nasi, a w zasadzie Gisela poprosiła o masaż i zapytała jak wygląda sprawa „opłata według uznania” i tak masażu jeszcze nie było, a my mamy piękne 2 pary pościeli! Magda ostatnio pytała o prysznic i spanie, tak więc mogę odpowiedzieć, że ciepły prysznic można brać tylko przy dużym ciśnieniu wody, czyli najlepiej w środku nocy, udało nam się 3 razy! Więc ja grzeję wodę w dwóch garnkach i przy użyciu miednicy najpierw myję głowę, a potem resztę ciała. Raz na dwa dni. Pozostała higiena miejscowa, najczęściej w wodzie zimnej, zależy jakie partie:) Mati czasem gustuje w zimnych prysznicach, więc ma większe możliwości korzystania z prysznica. Nie wiem tylko, czy to faktycznie chęć ochłodzenia, czy niechęć do zabawy w grzanie wody i mieszania jej z zimną, itp. Kwestia spania natomiast do tej pory miała się tak, że śmierdzący stęchlizna materac przykrywaliśmy dwoma kawałkami materiału, za poduszki służą nam gwizdnięte z Air Condor jaśki, a za przykrycie mój otwarty śpiwór. Dziś zmiana obejmie wszystkie części! Mamy piękne fioletowe prześcieradło z gumką! 2 poszewki na jaśki i wielkie prześcieradło pod śpiwór (nie stosują tu poszewek, jak we Francji, Włoszech, Argentynie..) Aż oczy mi się zamykają na samą myśl, ajajaj, co za luksus. Jak tylko dotrzemy gdzieś, gdzie zatrzymamy się dłużej, już ogłosiłam, że kupuję materac, na co Mati powiedział, że jemu się świetnie śpi na podłodze, na co ja odpowiedziałam, że ja mogę spać sama na tym materacu bez żadnych problemów. Hehe. Już widzę jak nagle czułość by w Matim wzbierała trzykrotnie, czułość do materaca, dla częstszych wizyt.
Poza aktualnym świętem obejmującym nie tylko świętego Jana, ale i Św. Augusta i jeszcze jakiegoś świętego dużym nietaktem byłoby nie wspomnieć o rozpoczętym już jakiś czas temu mundialu! W którym Brazylia sobie bardzo dobrze radzi. Dotychczasowe wyniki Argentyny również wyglądały imponująco, ale nie wiem czy były prawdziwe, bo jak zobaczyłam 9 to mnie lekko zamurowało. Wybraliśmy się jednak na mecz Brazylia – Wybrzeże Kości Słoniowej. Juceli, właścicielka naszego kiosku ma 200m od nas bar, tu bary nazywają się Lanchonette, jej nazywa się Sabor de Trilha (smak szlaku). W barze wielki telewizor kineskopowy i bardzo sympatyczna atmosfera, kilkanaście osób popijających piwko, spokój, żadnych ryków podczas goli, byłam mile zaskoczona. Klimat a la oglądanie Klanu (jest jeszcze Klan?). Juceli przygotowała 3 michy popkornu dla swoich gości, a za ciasto i kawę zamówioną mamy zapłacić przy okazji, bo nie miała wydać.
Dziś, piątek, jakieś wrzawy i okrzyki a la prawie gol, więc pędem do Juceli pod koniec pierwszej połowy. Brazylia – Portugal. Tym razem ludzi tyle, że z trudem podeszliśmy do drzwi. Znalazły się jednak miejsca wewnątrz na podłodze. Na zewnątrz było chłodno. No i tam już nie wiedziałam, czy obserwować mecz, czy turystów zajadających śniadania. Matko! Pojawiły się ciepłe bułeczki z jajkiem smażonym, sałatą, serem i pomidorem wewnątrz. Tak więc po meczu, do końca trzymającym w napięciu, zamówiłam i zjadłam taką bułę. Wyśmienita. Bułki robią na miejscu, sałata, ser i jajka też tutejsze, pomidory chyba tylko przyjezdne. W trakcie meczu wypiłam kawę z mlekiem. Kawa robi mi naprawdę dobrze. Budzi i dodaje energii, a że pijam bardzo rzadko, za każdym razem na nowo odkrywam tę przyjemność.

sobota, 19 czerwca 2010

al despertarse

mis pequeños placeres
olores que traen recuerdos
de donde, no me acuerdo
mis suspiros alegres
mi energia de alma
mi vida calma

czwartek, 17 czerwca 2010

Adres i telefon.

Agata Pilachowska
CAETÉ-ACÚ PALMEIRAS BA (C ma ogonek jak Ę)
RUA DOS GATOS, S/N
46940-000 BRASIL

tel: 00 55 75 33441008 (tel miejski musze sie umowic, isc, puscic sygnal na Wasza komóre i czekac az oddzwonicie)

Jak to jest przylecieć do Brazylii ot tak i aż tak.

Po 3 tygodniach spędzonych w Vale do Capao mogę śmiało powiedzieć, że dobrze wybraliśmy kierunek. Jest tu mnóstwo serdecznych ludzi i z dnia na dzień odkrywamy nowe labirynty znajomości i zbiegów okoliczności. Po raz kolejny okazałam się być w gorącej wodzie kąpana i chyba w głowie miałam, mimo starań nie wyobrażania sobie niczego, obrazek cudu, polegającego na wylądowaniu w Brazylii, dotarcia do Chapady Diamantiny i poczucia, że tak, że to tu, że przy okazji można załatwić pobyt i że grunty i samochody są tanie. Jednym słowem, że wylądujemy w raju, gdzie wszystko będzie na nas czekało. A może dopiero po tygodniu pobytu mnie dopadł mój własny zawód, że nie jest tak łatwo. Pierwszy tydzień był w pewnym sensie turystyczny, poznawanie znajomych znajomych, pierwsza wizyta na rynku, poznanie lokalnych produktów, etc. Potem oczekiwanie festiwalu, też stan „standby”. I wreszcie po sprawnym wynajmie tego malutkiego kiosku dopadło mnie to wszystko. Ale z czasem poznajemy ludzi o podobnych pomysłach i starających się każdy przystanek wykorzystać ucząc się. I tak ochłonęłam. Wiem, że jesteśmy w dobrym miejscu na początek. Poznaję co mnie cieszy i czego mi brakuje (głównie kotletów mielonych..:D)
Kiosk wynajęliśmy na 2 i pół miesiąca. 20 sierpnia, akurat w urodziny Matiego, musimy opuścić Brazylię, jeżeli chcemy do niej wrócić na tej samej zasadzie. Można przedłużyć 3 miesięczną wizę turystyczną, za jakąś niewielką opłatą na kolejne 3 miesiące, ale potem jest pół roku czy rok bez ponownego wstępu. Więc lepiej krążyć, wjeżdżać, wyjeżdżać.
Pytania o plany nasze? Znaleźć miejsce na świecie, gdzie można, nie będąc milionerem, kupić lub móc współużytkować teren, gdzie będziemy mogli własnymi siłami postawić dom, wokół zagospodarować ogród, bardzo chętnie według zasad permakultury. I tak spokojni organizować wieczory kulturalne z sąsiadami, pomagać sobie, wspólnie zbierać plony, etc. Jednym słowem marzy nam się wiejskie życie, dzielone ze światłymi ludźmi, żyjącymi obok z wyboru.
Nie mogę uwierzyć jak niewielkie mamy zużycie plastiku i papieru, kiedy wszystkie odpady jedzeniowe wyrzucamy na kompost, a śmietnik o rozmiarach 11x16x21cm odkąd się wprowadziliśmy się nie zapełnił. To samo dotyczy toalety. Docelowo, w tymże domu, będzie toaleta sucha (zasypywana trocinami, bądź popiołem i potem jako kompost dla roślin), ale teraz przynajmniej toaleta służy tylko i wyłącznie na załatwianie potrzeb, nie wrzucamy do klozetu papieru toaletowego, nie wspominając wacików, włosów, etc.
Wszelkie słodycze możemy kupować bezpośrednio od lokalnych producentów. Masło orzechowe, ciasteczka owsiane, miód, pastę sezamową, kakao, czekoladę. Również inne produkty, takie jak mydło. Masło tylko dostępne jest w plastikowych pojemnikach , nakładane łychą, mleko od krowy również dostępne od właścicielki krowy, jajka doni Tuty są wyśmienite! Ale nikt nie robi kotletów mielonych, a mięso dzielone jest zupełnie inaczej i wisi suche z muchami, uj nie dziła to dobrze na moją wyobraźnię. Jemy zatem tylko kurczaki czasem, a kotlety wizualizuję. Jakby ktoś się wybierał, to słoik zakonserwowanych kotlecików mielonych:)
Nie mogę podać dokładnych dat i trasy podróży po wyjeździe z Brazylii, bo poznając ludzi, poznajemy i miejsca, o których opowiadają i tak się tworzy plan z dnia na dzień, a potem się zmienia, ale cały czas przyświeca nam idea miejsca na stałe.

środa, 16 czerwca 2010

Nowy tydzień, nowe siły :)

Paniedjelnik.
Wczorajsza niedziela regularnie na rynku. Miotła, warzywa i owoce dotarły bez szwanku. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nasz sympatyczny sąsiad Guillermo, mieszka z 4 miesięczną córeczką Clarą i jej mamą Giselą. Przeprowadzili się do Vale do Capao miesiąc temu. Gisela przyszła po nas ok 15 i tak spędziliśmy u nich miłe popołudnie, jedząc nową wersję kuskusa (z mąki kukurydzianej) i spacerując po ogromnej działce przynależącej do wynajmowanego domu. Wróciliśmy do siebie, ugotowaliśmy zupy, manioka (taki dlugi korzen biały), zrobiłam sałatkę i tym razem do nas przyszli znajomi. Sandra, Jean i Caina oraz Gui sam, Gisela została ze śpiącą Clarą. 6 osób je u nas w domu naraz w komfortowych warunkach. Po kolacji padłam o 21 umówiona na dziś rano z Gui i Gi na wspólną wyprawę do Palmeiras.
I tak udało się, na 9 dotarliśmy podwiezieni pod drzwi laboratorium, gdzie oddaliśmy wszelkie potrzebne próbki (które nie wiem jakim szczęściem mogłam pobrać rano!) Po badaniach, śniadanie, wszyscy 4. Clara cycek, my papaja i nagle wchodzi skromna osóbka z pudełkiem w ręku. Sprzedaje lokalne smażone ciasto w kształcie łzy lub kulki. Łza z kurczakiem i kukurydzą, wyśmienita. Kulki z serem i szynką nikt nie spróbował, więc nie wiem, ale ta smażona łza to był dosłownie jakiś odlot. Ciasto jest chyba z mąki z manioka, więc jest przyjemnie spójne i w środku ten farsz. Ja już porzuciłam dietę i wszystko mi się powoli reguluje, ale jestem słaba, więc wolałam zrobić badania.
Krótki spacer po Palmeiras (z udaną próbą odnalezienia sprzedawczyni cudnych łez, która sprzedała już wszystko w szkole podczas przerwy...), zakupy i powrót na mostek, gdzie po godzinie bez ani jednego samochodu jadącego do Vale wsiedliśmy do autobusu za 6R$. Transport w Brazylii jest drogi.
W domu wymarzone spaghetti a la pomodore ze świeżą pietruszką zamiast sera. Pycha. Polecam.
Zapomniałabym! Wczoraj po zakupach zajrzałam na internet i znalazłam 3 listy, od mamy, Arlety i Magdy, za które gorąco dziękuję. Bardzo potrzebowałam ciepłych i serdecznych słów.
Staję powoli na nogach, a dnie pełniejsze są sensu i chęci.

Środa.
Wtorek zaczęliśmy spacerem z Gui na kamień. Tuż po wstaniu. Zjedliśmy na kamieniu owoce na śniadanie. Wróciliśmy, odpoczęłam i popołudniu wybrałam się na Danca Africana w celu uzgodnienia, że niewykorzystane zajęcia z tego miesiąca wykorzystam w przyszłym, bo jestem słaba. Nie ma problemu, ok. Postanowiłam jednak spróbować i zostałam całe 2h i czułam się o niebo lepiej po zajęciach. Wieczorem ognisko u sąsiadów. Buły grzankowane z guacamole, ziemniaki z ogniska!!! W końcu!!! I na deser banany też z ogniska, część w skórze, podobnie jak ziemniaki, część na patyku, jak kiełbaski. O rany, grilowana śląska... Ta, jakby się ktoś wybierał w odwiedziny, to paczka kabanosów, jałowcowej i śląskiej koniecznie!!!
Idę teraz to wszystko przekopiować na bloga.

Zeszły tydzień - utyskiwania.

Poniedziałek zaśniedziałek.
Noc pełna skaczących obrazów. Ciemne pomieszczenia, mieszkania z wielkimi oknami balkonowymi wychodzącymi na garaże pod budynkami. Wewnątrz światła i szczęśliwe rodziny i ja nic nie rozumiałam z tej radości. Wydmy, ale bez słońca, szaro bure.

Wtorek słabości worek, środa głęboka woda.
Wynajęliśmy maleńki „kiosk”. Oktogonalny domek, chyba z 15 m2. Z wodą, prądem, kuchenką gazową z piekarnikiem – luksus.
Gdy dostaliśmy klucze napłynęła mi do głowy taka fala szczęścia i energii, że mój promienny uśmiech mógł konkurować śmiało z zachmurzonym słońcem. Niedługo potem jednak zeszło ze mnie kilkudniowe napięcie z całym chyba powietrzem. Cała potrzeba własnych czterech kątów nagle z tym wydechem pozostawiła mnie słabą i bezsilną. W nocy z wtorku na środę znów wiał silny wiatr. Nie śniły mi się tym razem ciemne pomieszczenia i zachmurzona natura, ale spałam krzywo i bez ruchu, co zawsze przynosi ten dziwny ból a la prawa nerka. Rano znów czułam się słaba i bez energii radosnej, tej energii, która zdaje się być odpowiedzialna za kreatywność. Czuję się wy-pom-po-wa-na. Po obudzeniu wciąż wracał obraz Babci Irenki i Dziadka Jurka na działce, a wraz z nim wspomnienie szczęśliwej beztroski.
Dziś, kiedy mam dach nad głową za 240zł miesięcznie i czas na wszystko, na co nigdy nie miałam czasu, nagle ogromny kontrast dotychczasowego życia w pędzie za pieniądzem mnie dobitnie przytłacza. Wszystkie dotychczasowe tematy zapewniające pseudo bezpieczeństwo życia w mieście wywracają się do góry nogami, a spokój jaki tu mam daje z tego wszystkiego niepokój:) Zadaję sobie wiele pytań, mam jednak świadomość, że czas sam przyniesie odpowiedzi.
Czytam sporo mądrych książek, które mówią o rzeczach często dobrze znanych, ale często widzianych z nowego dla mnie punktu widzenia. I tak uczę się czerpać jak najwięcej nie definiując jednak niczego w głowie. Codziennie różne sprawy same się wyjaśniają i znajdują dogodniejsze miejsce w sercu i duszy.
Odległość i świadomość utrudnionego kontaktu z bliskimi częściej przywołują ich obrazy.

Czwartek.
Zaczęliśmy 3 tydzień w Vale do Capao. Nie łatwo mi to przychodzi. Przejścia żołądkowe i fizyczne osłabienie. Wraz z nimi bezczynność i bezsilność piętrzące myśli w mojej głowie. Skaczące dziko obrazy bliskich osób i znajomych, serdecznych miejsc.
Dziś odrobin e radości przyniosły myśli o podróży. Za dwa i pół miesiąca kończy nam się 30-sto dniowa wiza turystyczna w Brazylii i możemy wykorzystać ten czas na wizytę po kolei w Urugwaju, Argentynie, Boliwii i Peru. Taki świeży pomysł, bez konkretnych planów, zostając gdzie nam będzie dobrze dłużej.
Mam nadzieję, że budowa domu z ziemi profesora muzyki faktycznie rozpocznie się w przyszłym tygodniu. Potrzebuję nowej wiedzy i przez praktykę ją zyskać jest moim wielkim marzeniem. Praca fizyczna w grupie na pewno zrobi dobrze.
Mati jest obok i wie o moim średnim samopoczuciu. Jest ogromnym źródłem ciepła i miłości.
Ja też już żyję parę lat na świecie i przeszłam różne gorsze i lepsze momenty. Każde załamanie przynosiło zrozumienie siebie, swoich potrzeb i nowy punkt widzenia, o niebo lepszy i energię tworzenia.
Daję sobie czas uporządkować wszystkie ostatnie zmiany. Słuchać prawdziwych potrzeb i w ten sposób znaleźć miejsce dla siebie. Jesteśmy dwoje, co nas wielokrotnie „poddźwiga”, ale również oboje musimy czuć się dobrze w tymże miejscu dla nas, którego szukamy.
Oglądanie filmie filmów o budowach domów z materiałów naturalnych zapala płomyk ciepła w sercu i przypomina, że to jedna z rzeczy, która śni mi się już od wielu lat. Przytulny dom rodzinny z ogrodem, otwarty dla wszystkich przyjaciół i włóczykiji. Dziś wolałabym jednak być ciut bliżej, Kreta, Majorka. Chcę zobaczyć co bym wolała będąc w pełni sił. Czekam cierpliwie na siły.

Sobota, dobra robota...
Wczoraj mieliśmy dzień miejscowy. Pierwszy od wielu rozpoczęty uśmiechem. Potem na śniadanie jemy oboje sałatkę owocową. Ogromna rozkosz. Odważyłam się po pomarańczy zjedzonej wczoraj bez następstw rewolucyjnych. Na obiad marchewka na gęsto i chleb z guacamole. Też pycha. Wieczorem potrawka z dyni, która była super ciężkostrawna, więc poprzestałam na makaronie razowym.
Dziś znów smutna pobudka. Atak dróg trawiennych, siódme poty i wreszcie po 4 dniach męczarni pozbyłam się biegunki zatruwającej już chyba mój organizm. Ogromna ulga.
Sympatyczna rozmowa z Matim, krótki masaż brzucha, fantastycznie relaksujący biedne organy i śniadanie królów – owoce.
Mobilizacja, spakowany prowiant i ruszamy na spacer. Spokojnym tempem. Nadal jestem słaba i kręci mi się w głowie przy drobnych zmianach wysokości. Szliśmy drogą wzdłuż rzeki, w pewnym momencie pojawiło się zejście nad wodę i wielkie kamienie w półcieniu, daleko za wioską. 1,5h relaksu na kamieniu, z owocami i chlebem od Pepe (graham z siemieniem lnianym) z awokado znalezionymi po drodze. Wróciliśmy i ja znów dętka. Stan podgorączkowy chyba nawet. Mati poszedł na zajęcia chóru i zrobić przeszpiegi, gdzie i jak można zrobić badania. Ja w polar, śpiwór i spać. Nie forsuję się, czekam i jestem dobrej myśli, ale dobrze byłoby znać jakąś diagnozę, bo tak nie wiadomo jak do tego podejść.

Festiwal Jazzowy.

Mieścinka pełna przybyszy i ich samochodów. Chodzenie „na vila” jak mawia się tu na wizytę w centrum wioski, stało się o tyle trudniejsze, że przez ciągły ruch pojazdów cztero i dwukołowych krążących w te i nazad, piesi zostali zepchnięci na dosłowny margines. Margines drogi bitej, suchej wytwarzającej przy współpracy pojazdów chmury dymu. Do tego stopnia, że większość pieszych wspomagała się podręcznymi tkaninami, dla choćby minimalnej filtracji.
Sprzedaż wszelkich ozdób wytworu ręcznego kwitło na małym zaaranżowanym na te potrzeby placyku niedaleko sceny. Mati znalazł bratnią duszę – masażystę i wspólnie zorganizowali coś a la punkt masażu. Punkt cieszył się dużym powodzeniem. Po długiej przerwie, jaką Mati miał w Europie, widziałam radość w oczach i powrót do formy w dobrym stylu. Kolega masażysta o imieniu Duglas również pracował całe dwa wieczory. Momentami nie mieli czasu nawet czegoś przekąsić. W którymś momencie przeleciała przez fotel Matiego chmara dziewczynek 7- 9 lat, potem lub przedtem chmara chłopców. Mati za 50 centavos lub za masaż w zamian lub za friko wymasował chyba wszystkie dzieci w wiosce.
Wszystkie znajome osoby zadowolone ze sprzedaży. Masaże również przyniosły dochód. Za zarobione przez Matiego pieniądze kupiliśmy namiot w pofestiwalową niedzielę i jedzenie na niedzielnym gwarnym targu na placu w towarzystwie rozkładanej sceny i resztek turystów na kacu.
Muzycznie festiwal miał kilka rewelacji. Mistrzem piątku okazał się długowłoso i długobrody siwy mężczyzna, myślę, że po 60 jak nie po 70. Wokalistka, ponoć jego żona, około 40 i pozostali muzycy jak w szwajcarskim zegarku na każdy znak siwowłosego wirtuoza. Zapytam Sandrę jak się nazywa, bo godny polecenia, gra na wszystkim, śpiewa, animuje jak szalony widownię. Mistrz. Energia 20 latka. Piątek rozpoczęła lokalna formacja, która w przeciągu 10 dni poprzedających festiwal nagrała płytę, zrobiła projekt książeczki, skopiowała wszystko ręcznie przy pomocy przyjaciół. Ich piątkowy koncert był bardziej jazzujący niż płyta, co rozumie się samo przez się, jednak w sobotę wybrali się do siwego długowłosego mistrza i przyjął ich serdecznie, a nawet zagrał na kopercie od płyty. To jest klasa!
Sobota mi podpasowała grupą może nie tak dobrą jak piątkowa, ale za to tym co grali. Grali dużo znanych kawałków w wersji jazzowej. Głównie brazylijskie rytmy zjazzowane. Oj ogromna rozkosz dla ucha i duszy. Sobota była bardzo zimna i wietrzna. Ludzie w piątek szaleli do 5 nad ranem i w sobotę po koncercie wszyscy grzecznie poszli spać.
Teraz Vale do Capao czeka na San Jean. Czyli na świętego Jana. Ponoć odbywa się tu jakieś szaleństwo najważniejsze w roku. Nie wiem czy ma to związek z długością dnia i nocy, bo niezmiennie 17:30 – 5:30 mamy noc od dwóch tygodni, ale na pewno zjeżdża się mnóstwo ludzi. Kolejna okazja na zarobek dla wszystkich lokalnych artystów.

Niedziela po festiwalu początek duchowej goryczy, albo sercowego smutku.
Zakupy na targu, namiot na campingu, pranie, sprzątanie, gotowanie. Wielka przyjemność robić te wszystkie rzeczy nie tylko dla siebie, ale też wiedząc, że wszyscy współdzielący przestrzeń mają w tych czynnościach swój malutki udział.
Brakuje mi czasu i miejsca na siebie, na studia. Od jutra postaram się nie rozpraszać osobami korzystającymi. Poszukiwanie domu, przeprowadzka i wreszcie miejsce.
Codzienne miejsce na moje czynności, na intymność i zwykłą prywatność.
Jest mi smutno, chce mi się płakać, ale nawet na to nie ma miejsca, bo nie potrzebuję współczucia, więc publiczne płakanie nie wchodzi w grę.
Rozumiem co mi dobrze zrobi, ale nie mam w tym dużej praktyki, więc odłożę wyzwania na jutro. Dobranoc.

czwartek, 10 czerwca 2010

fotos!

http://picasaweb.google.com/a.marianna/Brasil#

sobota, 5 czerwca 2010

Palmeiras, wtorek.

Pierwszy autostop do Palmeiras. Zabrał mnie urbanista, przewodnik górski, uczący dzieci w szkole publiczej angielskiego, pasjonat ogrodnictwa, od 7 lat mieszkający w Vale do Capao.
W Palmeiras moment grozy przy bankomacie. Jedynym bankomacie, któremu akurat wyskoczyła przerwa techniczna. Nastawiłam się na pokorne czekanie, pisząc smsy (w Palmeiras jest zasięg!) Ale okazało się, że przerwa zamiast 30 minut trwała 5. Zaliczyłam sklep (produkty w sklepach są tańsze w Palmeiras, bliżej cywilizacji) mango na śniadanie i internet na „deser”. Po 5 dniach bez kontaktu ze światem, już dostęp do internetu był czymś emocjonującym, trochę jak ćwiczenie Tai Chi, które automatycznie przywołuje obraz babci Irenki, a z nim ogromną chęć wpadnięcia na obiadek... niemożliwość szkli oczy. Tak często uświadamiam sobie jak daleko jestem i jakie są moje relacje z bliskimi i jakiego kontaktu z nimi potrzebuję i jak ten kontakt mogę zastąpić najmądrzej.
Powrót równie sprawny z zakupem miodu w wiosce po drodze, w której wszyscy sprzedają pyszny, lokalny miód.
Pierwsze zajęcia z tańca afrykańskiego. Oczyszczająca ekspresja. Wysiłek fizyczny pozwolił nabrać głębiej powietrza .

Owocowo kolorowo.

Codziennie próbuję owoce, których nie znałam, nie wiedziałam nawet, że istnieją. W ogrodzie rosną drzewa limonki, mango (już po sezonie:(), awokado (sezon w pełni), Jack fruit (150 lat temu przywiezione przez Portugalczyków z Indii). I tak cytryny i awokado sobie po prostu rosną, a my je po prostu jemy. U sąsiadów są pomarańcze. Dzieci patrzą na mnie z niedowierzaniem i chętnie pokazują nowe owoce. Pinia, mały zielony owoc, z pestkami wokół których znajduje się biały pyszny miąższ....

Miejscowo co i jak.

Sandra.
Tego dnia, gdy mieliśmy dostęp do internetu w Salwadorze, to Eduardo zabrał nas do swojego biura i tam szukaliśmy różnych informacji (co to było za połączenie!!! prędkość światła. Jakby ktoś narzekał na szybkość swojego łącza, zapraszam do Vale do Capao! Wysyłanie maila z samym tekstem długości 3 wersów trwa 3min..) Mati polował na autokary do Palmeiras, a ja zaczęłam przeszukiwać Couch Surfing. Znalazłam pod Palmeiras 3 osoby, w tym Sandrę, podróżniczkę, mieszkającą z 7 letnim synem. Zdjęcia z Indii, zdjęcia wyrobów ręcznych (nie widziana dotąd sztuka makrame!!) Miałam bardzo podobne odczucia, jak po znalezieniu Barbary z Las Palmas. Wysłałam prośbę o przenocowanie nas, w międzyczasie podszedł Mati, więc pokazałam mu profil, ale nie wykazywał dużego zainteresowania, ja jednak kontynuowałam przeglądanie zdjęć Sandry i nagle niespodzianka: „Ale ja ją znam! Znam ją! Poznałem ją w Indiach!!” I tak po ostatnim noclegu w Salwadorze (centrum) u zbyt skomplikowanego przypadku (by tu opisywać), o imieniu Adriano dotarliśmy do naszego pierwszego raju.
W głębi działki, na której stoi domek Sandry (w sąsiedztwie 2 innych domków tego samego właściciela), schodzi się po ułożonych z kamiennych łupków schodkach nad strumień, którą płynie rdzawego koloru woda. Czysta i nie za zimna, by codziennie się w niej zanużać. Jeszcze nie korzystałam z prysznica odkąd przyjechaliśmy. Woda w domku jest z gór, bez licznika, wspólnym wysiłkiem mieszkańców doprowadzona do wioski, często zapycha się rura, albo pęka i wody nie ma. Prąd jest. Telefony komórkowe nie działają.

Atmosfera.
Ludzie są sympatyczni. Mieszkańców mogę podzielić na tutejszych, skromnych tradycyjnych, tutejszych dbających o gadżety (kolczyki w uszach, muzyka disco) i na tutejszych „hippie” i resztę zaliczę do „hippies” przyjezdnych, którymi możemy okrzyknąć się my. Są oczywiście hippie wystylizowani, których ciała pokryte są tatuażami i kolczykami przeróżnych kształtów, a na głowie piętrzą się dredy, ale są też ludzie tacy, jak my, dość bladzi i skromni:), ale w gruncie rzeczy niezależnie od liczby lub braku tatuaży ludzie chcą tu, podobnie jak my, przede wszystkim spokoju, a potem już każdy ma swoje sprawy. Jedni malują, inni uczą muzyki, niektórzy robią masaże, większość wyrabia ozdoby na sprzedaż. Są piekarze, właściciele pizzerii, ogrodnicy, cyrkowcy. Większość artystów prowadzi warsztaty. I tak można uczestniczyć w lekcjach muzyki, sztuk cyrkowych, tańca afrykańskiego, tarrota, lekcjach capoeiry, recyklingu (dzieci uczą się robić przeróżne przedmioty z materiałów używanych) Za tydzień festiwał Jazzu. Są to elementy, które bardzo miło mnie zaskoczyły. Dziś spontaniczne spotkanie artystów wszelkiego typu, każdy może zaprezentować co mu w duszy gra. Tak mogą wyglądać wioski bez zasięgu telefonów i z najwolniejszym internetem, jaki widziałam.
Ludzie szanują i doceniają to co mają i nie mają więcej niż potrzebują. Wyglądają na szczęśliwych.
Czuję, że jakieś długo przechowywane nasionka zaczynają we mnie kiełkować. Patrzę na życie z zupełnie odmiennej, niż dotąd, strony i przynosi ono więcej spokoju i radości.

czwartek, 3 czerwca 2010

Niedziela, 30 maja.

Trzecia noc po długim spacerze nad mały wodospad z kąpielą w rześkiej wodzie przespana głębokim snem. Pobudka prawie jak co dzień o 6:30.
Dzień i noc dzielą dobę na pół, 5:30-17:30-5:30. Słońce pali, ale po 16 robi się chłodno, a noce są zimne i będą jeszcze zimniejsze wraz z nadchodzącą zimą. Aktualnie zimno jest na gruby sweter i skarpetki.
Vale do Capao – wioska, gdzie z Palmeiras (osiągalnych onibusem z Salvadoru) dotrzeć można samochodem terenowym (2 razy dziennie) lub busem (1 raz dziennie). W wiosce jest jedna kafejka internetowa, 3 aparaty telefoniczne z numerami do oddzwaniania (podam niebawem). Układ prosty, jedna główna droga z placem, gdzie znajduje się kilka sklepów i barów, kościółek, scena, coś okrągłego, zadaszonego. W głębi sala zebrań, czy spotkań, gdzie odbywają się lekcje chóru dla dzieci i dorosłych. Od głównej drogi odchodzi kilka odnóg. Domek Sandry mieści się przy jednej z nich, kawałek dalej znajduje się cyrk i szkoła alternatywna, gdzie chodzi Inti, synek Sandry i wiele dzieci jej przyjaciół. Codziennie poznajemy nowy fragment doliny.

Vale do Capao. Piątek, 28 maja.

2 dzień w raju. Dźwięki, atmosfera i bliskość natury. Spokój.
Rano szyłam, w ciągu dnia walczyłam z chaszczami w ogródku Sandry, potem jadłam smaczny obiad, a po obiedzie poszłam się umyć nad strumień. Popołudnie spędziłam czekając na samochód z Palmeiras, w którym dzień wcześniej zostawiliśmy torbę z ciuchami i owocami. Czekanie wypełnione obserwacją życia w miasteczku, rysowanie i czytaniem słownika. Piękny dzień, a po nim ciężki wieczór. Za dużo zjadłam, jakaś zgaga, wzdęcie, alergia na kurz z mięty i melisy wyrwały mnie z łóżka i tak piszę zażywając po kolei: Rennie, inhalację z lawendą, Poumon histamine i Artrin zewnętrznie. Jest pełnia, leżenie, kaszlenie i opędzanie się od komarów mnie wykończyło. Czuję się słaba i senna, ale przy każdym wdechu kaszel podchodzi do gardła, a z nim soczewica.. Czytam Anastazję, piję wodę i oddycham. I ten wiatr niespokojny...

Salwador, niedziela, 23 maja.

Dotarliśmy do Brazylii. Wyjście z lotniska, a nawet już z samolotu do rękawa i buch ciepłego powietrza. 20:30, ciemno, ciepło i wilgotno. Droga z lotniska przez dżunglę bambusową!!
Nostalgia wywołana powrotem do Ameryki Południowej.

Zapiski z Francji. Piątek, 21 maja.

Piątek, sobota wieczór autobus, niedziela samolot. Ponowne przeglądanie plecaka, wszystko znów zbiega się z tymi dniami, gdy jestem słabsza emocjonalnie, bardziej nostalgiczna. Ostatnie dni spędzane na słońcu dają dużo spokoju i dużo nowych refleksji. Codziennie dziękuję za spotkanie tego szaleńca Matiego. Jesteśmy dla siebie jakby tym nie znalezionym dotąd elementem tej układanki jaką jest życie. Mimo często silnie rozbieżnych stanów nastroju, uzupełniamy się i dbamy o siebie.
On podekscytowany rytmem Paryża i wizytami u przyjaciół przy akompaniamencie diety pt. śmietnik, ja gotowa przyjąć styl życia mnicha tybetańskiego (no może poza dietą-rozposta serowo-chlebowa), oaza spokoju jednym słowem. Jednak mimo to mamy wspólne chwile, kiedy jesteśmy tylko dla siebie, kiedy duchowość i bliskość płynie z serca do serca. Za te momenty również dziękuję co dzień, ale i za te, gdy rozstrzygamy spory z uśmiechem i świadomością, że nic się przecież nie stało. Ogromna szkoła przynosząca lekkość i przede wszystkim radość z życia w szczerości.
I tak w tej wspólnej wędrówce każde ma swój plecak, ale jest też jedna torba, służąca za komputerową. Nie wiem skąd Mati ją wytrzasnął, ale torba stanowi pewnego rodzaju domowy skarbiec. Ma nieskończoną liczbę kieszeni i kieszonek, na rzepy, zatrzaski i zamki. Jak się okazało, każde z nas wrzucało właśnie do tej torby wszystkie fajne, małe, nie do końca potrzebne rzeczy, składające się się na takie zagracające dom bibeloty. Sięganie po coś do tej torby jest miłą czynnością, bo uśmiecha się do mnie za każdym razem cała masa przedmiotów, tak abstrakcyjnych i komicznie ze sobą zestawionych niezmiennie mnie bawią. Dla przykładu, z pamięci: ścierka, bo ładna z Wilna i zabezpieczała sitko do parzenia herbaty (które zostało przez przypadek u Odile), słoń z podniesioną trąbą, rolka postrzępionego papieru toaletowego (zawsze się może przydać w podróży), 4 pendrivy, przypadkowe 5 rolek filmów do Canona, etc...
Sobotnie przepakowanie plecaka polegać będzie na ostatecznej eliminacji ciuchów, zwłaszcza ciepłych i książkę zostawiam przeczytaną, dla jakiegoś gościa Odile władającego językiem polskim.
W Brazylii mamy nocleg w Salwadorze i odbiór z lotniska. Viva Couch Surfing!! Eduardo mieszka z żoną i czterema owczarkami niemieckimi 50km od centrum, co było głównymi powodami napisania do niego. Oh, oh, oh, nie mogę się doczekać oceanu. Życie na Karaibach miało swoje rytuały. Jednym z nich był kontakt z wodą.

wtorek, 1 czerwca 2010

Todo en orden!

Hola a todos queridos que no entienden ni palabra del polaco!!
Estamos en Vale do Capao, el pequeno paraiso 20km mas lejos que Palmeiras
Poco a poco descubrimos como funciona este universo y aprendemos comunicarnos mas facil con el mundo. Dentro de un par de dias tendran mas noticias.
Besos de los dos a todo el mundo querido!!!

Cali i zdrowi:)

Wszystkiego naljepszego z okazji dnia dziecka wszystkim dzieciom!
Jestesmy w Vale do Capao. Mala wioseczka 20km za Palmeiras.
Vale do Capao opisze niebawem, jest w jedynej kafejce internetowej w tejze miescince oferta dla posiadaczy komputerow. Nic lepszego nie moglo nas spotkac, bedziemy wybierac sie przygotowani.
Pozdrawiam owocowo!